relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Ekwador
Peru
Boliwia
zobacz trasę przejazdu:

trasa
Ameryka.pdf

Pisco (Paracas)– Ica (Oaza Huacachina) – Nazca – Arequipa – Cabanaconde – Puno


Paracas Na miejscu wynajęliśmy czysty, tani i przytulny pokoik w jednym z tutejszych hoteli i ruszyliśmy w miasto na pierwszy od 2 dni porządny posiłek. Pisco jest bardzo fajnym małym rybackim miasteczkiem nastawionym maksymalnie na turystów, którzy przybywają tu ze względu na rezerwat zwierząt i ptactwa morskiego Paracas (Reserva Nacional de Paracas). My tymczasem używamy do woli po trudach podróży jedząc obfity posiłek, suto zapijany piwem Cusqena o poj. 1,1 l butelka (!!!), a po jedzeniu idziemy nad Ocean Spokojny gdzie do wieczora zażywamy kąpieli.
Na drugi dzień jedziemy lokalnym busem do Paracas i w porcie wynajmujemy łódkę (10 USD – niestety nie da się targować, mimo wielokrotnych prób). Jednak rezerwat wart jest tych pieniędzy. Już na samym początku wyprawy widać olbrzymią figurę, wykutą w klifowej skale. A to tylko wstęp do tego co będzie za chwilę. Smagani wiatrem, rozbryzgujemy w szalonym pędzie fale i po około 20 minutach widzimy wspaniałe foki i lwy morskie wygrzewające się na skalistym brzegu. Gdy podpływamy bliżej słyszymy charakterystyczny ryk lwów morskich. Teraz też dostrzegamy kraby, pingwiny, pelikany i mnóstwo innych zwierząt. Na brzegu panuje straszny ścisk i hałas. Wszyscy robimy masę zdjęć, a zwierzęta zdają się pozować do obiektywu. Po około 1,5 godzinie jesteśmy z powrotem w Paracas, skąd idziemy pieszo podziwiać bardzo płochliwe flamingi. Wieczorem jesteśmy znowu w Pisco, gdzie tak jak dzień wcześniej imprezujemy do późna w nocy.
Rankiem jedziemy do miasta Ica (8 soli), skąd taksówką za 3 sole dojeżdżamy do Oazy Huacachina. Już z okien rozklekotanej taksówki dostrzegamy wspaniałe piaszczyste wydmy, wysokie na kilkadziesiąt metrów, na których przecierając oczy ze zdumienia widzimy sandborderów śmigających na deskach. Foki i lwy morskie Na noc lokujemy się w jednym z hoteli, w którym rano pożyczamy deski (zwykłe deski z płyty wiórowej pomalowane na gładko farbą olejną z uchwytami z rzepów na stopy), do nich dostajemy coś w rodzaju wosku i heja na wydmy. Podejście na sam szczyt wydmy jest niezwykle mozolne, przy tym panuje straszny upał. Za to zjazd trwa kilka sekund dostarczając niesamowitej frajdy, a ewentualny upadek jest bardzo spektakularny i ...miękki. Zjazd jest możliwy tylko dlatego, że wydmy są bardzo strome, by nie rzec, pionowe. W sumie zaliczamy 4 – 5 zjazdów i odpuszczamy sobie – upał i upiorne podejście potrafią wykończyć największego twardziela. Jeszcze raz spoglądamy na to cudowne miejsce, a jest co podziwiać: oazę stanowi oczko wodne otoczone palmami, które ochraniają ją przed piaskiem z pustyni. Wszystko to wygląda niezwykle malowniczo. Oaza Huacachina Pakujemy się i wracamy do Ici, skąd busem wieczorem dojeżdżamy do Nazca (6 soli). Na miejscu zdajemy się na jednego z licznych naganiaczy, który zabiera nas do taniego Hostelu Nazca w centrum miasta. Od razu też próbuje namówić nas na przelot nad tajemniczymi liniami, z których słynie Nazca. My jednak zbywamy go i sami wyruszamy w miasto, gdzie w jednej z licznych agencji kupujemy na korzystniejszych warunkach (dojazd do i z lotniska gratis) przelot na następny dzień, który kosztuje 50 USD + opłata lotniskowa. Na drugi dzień spod hotelu zabiera nas kierowca i zawozi na malutkie lotnisko, skąd po godzinie oczekiwania pakują nas do niedużej Cesny. W samolociku panuje straszny zaduch i upał, dodatkowo raczej nieprzyjemnie pachnie. Startujemy. Na biletach mamy plan rysunków, które będziemy oglądać z lotu ptaka. Ja dotrwałem tylko do dwóch, później dopadła mnie choroba lokomocyjna, gdyż Cesna strasznie kręciła (rysunki są na stosunkowo małej powierzchni) a ja bardzo kiepsko znoszę wszelkiego rodzaju karuzele. 2/3 lotu puszczałem pawie do stosownej torebki, zresztą nie tylko ja, bo siedzący obok mnie Niemiec robił dokładnie to samo. Z samolotu wyszedłem ledwo żywy, połowy rysunków w ogóle nie widziałem, tak że było to najgorzej wydane 50 dolarów w moim życiu. Nazca Po południu, kupując bilety autobusowe do Arequipy (35 soli) spotykamy parę Polaków, którzy już drugi miesiąc spędzają w Ameryce Południowej. Wymieniamy się doświadczeniami, zaliczamy wspólny obiad, a wieczorem już sami jedziemy do Arequipy, do której dojeżdżamy wcześnie rano. Miasto położone jest w bliskim sąsiedztwie wulkanu El Misti (5822 mnpm), którego ośnieżony szczyt zdecydowanie góruje nad okolicą. W mieście jest mnóstwo agencji, które organizują wyprawy na El Misti, raftingi, oraz wycieczki do najgłębszego wąwozu świata (3400 m gł.) – Kanionu Colca. My tymczasem pobieżnie zwiedzamy miasto i w południe jedziemy rejsowym autobusem do leżącej u stóp Kanionu Colca małej osady Cabanaconde (13 soli). Droga, zupełnie pozbawiona asfaltu, którą jedziemy jest niezwykle malownicza, kilka razy mijamy tunele wykute w skale, przejeżdżamy też przez jakąś wysoką przełęcz na której zalega śnieg. Autobus jedzie strasznie wolno nic dziwnego, że stosunkowo krótki przejazd zajmuje aż 8 godzin. Na miejscu wynajmujemy tani hotelik i próbujemy miejscowych specjałów, a rano, bez plecaków wyruszamy w głąb kanionu. Ścieżką wijącą się wśród mnóstwa kaktusów po około 2 godzinach dochodzimy do przepływającej przez kanion rzeki Rio Colca. Znajduje się tutaj pole biwakowe, kilka baseników, zrobionych przez tubylców, a wokoło rosną palmy. Widok jest przecudowny. Robimy mnóstwo zdjęć, oraz moczymy się w basenach popijając piwo. Jednym słowem sielanka. Niestety robi się późno i trzeba wracać do Cabanaconde. Kanion Colca Trzygodzinny marsz w górę daje ostro popalić, w dodatku kończy się woda, tak że wysuszony na wiór i piekielnie zmęczony (osada jest na wysokości prawie 4000 mnpm) jako pierwszy z całej trójki w końcu docieram do hotelu, a po jakimś czasie pojawia się reszta ekipy. Bardzo wcześnie rano pakujemy się i w promieniach wschodzącego słońca docieramy do Cruz del Condor – miejsca w którym gromadzą się kondory. Jak się okazuje są tu nie tylko kondory, ale również pazerni Indianie, którzy pobierają opłatę (5 USD) za możliwość obcowania w bliskim sąsiedztwie tych olbrzymich ptaków. Cena wydaje się nam mocno wygórowana, dlatego też idziemy troszeczkę dalej, gdzie już może nie tak efektownie jak w Cruz del Condor, ale też krążą nad naszymi głowami kondory. Zjadamy śniadanie i nasyciwszy się widokami, wracamy na drogę, gdzie łapiemy powrotny autobus do Arequipy.
Z Arequipy jedziemy (6 godzin) prosto do położonego nad Jeziorem Titicaca – Puno (35 soli). Turystów spotyka się tutaj na każdym kroku i nic w tym dziwnego – przyciąga ich najwyżej położone żeglowne jezioro świata (3820 mnpm) oraz pływające trzcinowe wyspy. Trzcinowa wyspa Na jedną z takich wysp płyniemy motorówką. Pomimo, że to środek dnia jest stosunkowo chłodno. Na wyspie, w trzcinianych chatach, zamieszkuje sezonowo kilka rodzin. Zresztą wszystko tu jest z trzciny: łodzie, krzesła, a nawet kilkumetrowa wieża widokowa. Samo chodzenie po wyspie przypomina stąpanie po ogromnej gąbce – pod ciężarem ciała grunt zapada się o kilkanaście centymetrów. Mieszkańcy wyspy żyją bardzo skromnie, nie ma tutaj prądu ani żadnych innych dobrodziejstw cywilizacji, za to można kupić różnego rodzaju przedmioty (głównie ozdoby) wykonane przez Indian. Wracamy do Puno, skąd udajemy się busem do Yonguyo – granicznego miasteczka z Boliwią. Do samej granicy dojeżdżamy rikszą, po czym w miejscowym sklepiku wymieniamy kilkanaście dolarów na bolivianos. Polacy są dobrze znani w Boliwii – celnicy bardzo przyjaźnie się do nas odnoszą, mówią, że bardzo dużo naszych rodaków jest co roku w ich kraju. Nic dziwnego Boliwia uchodzi za jeden z najtańszych krajów na kontynencie, nie ma też w stosunku do obywateli polskich wymogu posiadania wiz.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin