relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Turcja
Syria
Jordania
Liban
zobacz trasę przejazdu:

trasa
wersja do druku:

Bliski Wschód.pdf
pogoda w Istambule

Czas trwania naszej wyprawy: 29 lipca – 1 września 2000

Uczestniczyły 4 osoby: Agnieszka, Sebastian, Marcin i ja.



Katowice – Istambuł – Antakia – Damaszek


Po zeszłorocznym wyjeździe do Kazachstanu i Kirgizji kolejnym celem miał być Nepal. Jednak z różnych względów nie udało mi się doprowadzić do realizacji tych planów. Z radością więc przyjąłem od znajomych ofertę wyjazdu na Bliski Wschód. Trochę szperania w sieci, zakup przewodnika Lonely Planet Syria & Jordan, szczepienia (tak na wszelki wypadek) przeciwko żółtaczce AB i durowi brzusznemu, wizy (o tym na końcu) i w drogę.
Długo zastanawialiśmy się, jak najtaniej i najszybciej dojechać do Istambułu. Braliśmy pod uwagę różne warianty: przez Ukrainę i Rumunię pociągiem albo promem z Odessy do Varny, jednak koniec końców stanęło na tym, że wykupiliśmy przejazd w biurze podróży - powrotny bilet 110 USD + 15 USD za wizę jugosłowiańską i w taki oto sposób, po około 38 godz. dojechaliśmy we wczesnych godzinach rannych, bez większych przygód do Istambułu. Tam, po krótkiej drzemce na skwerku pod Hagia Sophia, pojechaliśmy metrem na Otogar (dworzec autobusowy), gdzie, zwiedziwszy kilkanaście biur różnych przewoźników, kupiliśmy (targować się!!!) za 32 USD od osoby bilet na najbliższy autobus do Damaszku. Hagia Sophia Bardzo wygodnym mercedesem z jedną przesiadką w Antakii dojechaliśmy na drugi dzień późno wieczorem do Damaszku. W autobusie serwowano nam cały czas zimną wodę mineralną oraz kawę i herbatę. Przez granicę turecko-syryjską przebrnęliśmy w miarę sprawnie i bez żadnych niespodzianek. Wbili nam do paszportów mnóstwo pieczątek, musieliśmy też wypisać specjalne urzędowe druki. Nikt się nie spieszył, wszystko odbywało się w żółwim tempie, tak że w sumie zajęło nam to około 1,5 godz. W Damaszku gdy tylko wysiedliśmy z autobusu otoczyło nas kilkunastu taksówkarzy, a że pora była późna, zdecydowaliśmy się pojechać do polecanego w LP Hotelu Al-Haramain (Bahsa Street) właśnie taksówką. Kosztowało nas to 4 USD i - jak się dowiedzieliśmy później - przepłaciliśmy co najmniej 2 razy. Niemniej w ten oto sposób znaleźliśmy się w hotelu, który wszystkim polecam - jest tani (135 SP za miejsce na dachu), czysty i bardzo przytulny. Bardzo fajnym zwyczajem w krajach arabskich jest nocleg na dachu, co oprócz tej zalety, że jest tani, ma jeszcze tę, że w nocy jest nieco chłodniej niż w pokojach. Należy jednak starać się wybierać te hotele, które nie leżą w bezpośrednim sąsiedztwie głównych ulic, bo o ile do nawoływań muezinów można się przyzwyczaić, to ryk klaksonów nie da zasnąć nawet najbardziej zmęczonemu globtroterowi.
Nigdy nie zapomnę tej pierwszej nocy spędzonej na Bliskim Wschodzie - cudownie ciepło, gwiazdy na bezchmurnym niebie i w oddali pomruk tętniącej całonocnym życiem ulicy. Pomimo czterech dni spędzonych w autobusie i potwornego zmęczenia, już o 4.00 rano zostaliśmy zbudzeni przez muezina przypominającego o porannej modlitwie, a o godzinie 8.00 przez intensywne słońce zwiastujące upalny dzień. Było nam to jednak na rękę gdyż tego dnia i tak musieliśmy wstać wcześnie po to, żeby załatwić wizę jordańską (w Polsce nie ma ambasady, a najbliższa jest w Wiedniu lub Moskwie).
Centrum Damaszku Tak więc szybki prysznic, rzut oka do przewodnika i udajemy się do Ambasady Hashemite Kingdom of Jordan, bo taka jest oficjalna angielska nazwa tego kraju. Przed wejściem spora kolejka i nic dziwnego, bo chętnych dużo, a godziny urzędowania tylko od 8.30 do 11.00. I znowu stosy formularzy do wypełnienia + 1 zdjęcie + 900 SP opłaty. I tu mały zgrzyt - nie można płacić w dolarach, a my nie mamy wystarczającej ilości funtów syryjskich. Do 11.00 pozostało ledwie kilka minut! Biegiem z Marcinem lecimy do najbliższego kantoru, ale jak na złość w okolicy nie ma żadnego, w końcu ktoś nas zaczepia i prowadzi po przeróżnych dziwnych zakamarkach do... sklepu z bielizną, gdzie następuje wymiana. Szybko wracamy do ambasady, mokrzy i zdyszani, gdyż zaczął się największy upał (na początku sierpnia temperatury dochodziły do 47oC w cieniu!). Udaje nam się w końcu dopełnić formalności, ale ja i Marcin mamy dość. Jeszcze tylko 2 godz. czekania na odbiór wizy i jutro możemy jechać dalej.
Tymczasem w końcu jemy śniadanko - pysznego falafela (15 SP) i sok ze świeżo wyciskanych owoców z lodem (25 SP), a na koniec kupujemy mix orzechowy, czyli po 100 gr przeróżnych orzechów, których jest tutaj mnóstwo i które są po prostu pyszne.
Zwiedzamy też miasto, ale tylko pobieżnie, ponieważ mamy zamiar zatrzymać się tu na dłużej w drodze powrotnej. Około 14.00 upał staje się nie do zniesienia (później dowiedzieliśmy się, że tegoroczne lato było wyjątkowo upalne), dlatego też wracamy do hotelu, gdzie w cieniu śpimy na naszym dachu kilka godzin. A wieczorkiem idziemy na suk, czyli miejscowy bazar i na kawę do jednej z licznych knajpek na starym mieście. Mimo późnej pory jest wciąż bardzo ciepło (około 30oC), ale co najważniejsze nie ma palącego słońca, do którego jeszcze nie zdążyliśmy się przyzwyczaić. Dookoła mnóstwo ludzi, każdy nas zagaduje, uśmiecha się - jednym słowem, sielanka. Skąd w ogóle takie uprzedzenia do Arabów? Jeszcze nie raz będziemy mieli okazję przekonać się, że to wyjątkowo gościnny naród i bardzo przyjaźnie nastawiony do turystów.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5
2001 © dyszkin
design by dyszkin