relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

> Argentyna
Chile
zobacz trasę przejazdu:

trasa
zobacz komplet zdjęć:

zdjęcia
film z sandboardingu:

Valle de la Muerte
wersja do druku:

Argentyna.pdf

Czas trwania naszej wyprawy: 28 stycznia – 3 marca 2007

Uczestniczyło 5 osób: Bartek, Krzysiek, Michał, Błażej i ja.



Katowice – Warszawa – Mediolan – Buenos Aires – Mendoza – Punta de Vacas


I stało się. Pierwszy raz w środku zimy wyjeżdżam na letnie wakacje. Zresztą co to za zima w tym roku. Zaledwie na 3 dni przed wylotem spadło trochę śniegu, tak że w piątek jadę na jedyny w tym sezonie wyjazd na deskę do Korbielowa a w niedzielę już siedzę w samolocie do Buenos Aires. Po długim (blisko 13 tys. km z Polski) i męczącym locie z przesiadką w Mediolanie lądujemy nad ranem czasu lokalnego (-5 godzin) w stolicy Argentyny. Odprawa na lotnisku przebiega sprawnie i szybko, tak że odbieramy bagaże, wymieniamy kilka setek dolarów na peso, zmieniamy zimowe ciuchy na letnie i wykupujemy u przewoźnika bilet (28 pesos) na bus z lotniska do głównego dworca autobusowego w Buenos Aires - Retiro Terminal de Omnibus. Już pierwsze zetknięcie z cenami argentyńskimi uświadamia nam, że ceny podawane w Lonely Planet są zaniżone prawie o 1/3. Jak się później przekonamy tak samo będzie się miała sytuacja w Chile. Ceny w obu tych krajach wzrosły dość znacznie, co niestety odbiło się na kosztach całej wyprawy. autostrada z lotniska Z ciężkim sercem zatem kupujemy 5 biletów tzw. semi - came (125 pesos) na nocny autobus do Mendozy. W Argentynie, Chile i Brazylii oraz jeszcze kilku krajach Ameryki Południowej, z racji na olbrzymie odległości jakie pokonują autobusy są 3 klasy biletów: pierwsza klasa, cama i semi - cama. W zależności od klasy, fotele w busach można rozłożyć mniej lub bardziej do pozycji leżącej, co oczywiście przekłada się na cenę biletu. Najbardziej ekonomiczne są semi - camy, nie dość że bardzo wygodne to jeszcze najtańsze. Wszystkie autobusy są klimatyzowane, mają toalety, podawane są napoje, i posiłki, a na noc dostaje się poduszki i koce (niestety nie zawsze).
Ponieważ nasz autobus odjeżdża po południu zatem przenosimy się z dworca na pobliski skwer gdzie koczujemy kilka godzin, przyzwyczajając się powoli do upałów.
ruta 7 Wreszcie zbliża się pora odjazdu, zajmujemy więc nasze miejsca w autobusie, zjadamy serwowana kolację, rozkładamy fotele i... budzimy się w Mendozie. Nie wiedzieć nawet kiedy przejechaliśmy ponad 1000 km. Mija trochę czasu zanim znajdujemy wolny hotel (Hotel Zamara 35 pesos), o który w Mendozie dość ciężko w szczycie sezonu, po czym zmywamy z siebie to wszystko co się do nas przylepiło podczas tych 2 dni podróży i wyruszamy w miasto. Na początku postanawiamy załatwić permity na Aconcague. Niestety przewodnik LP w opisie miejsca wykupu permitu jest nieprecyzyjny toteż tracimy kilka godzin zanim w końcu trafiamy na ulicę San Martin do odpowiedniego office. Tutaj następuje nieoczekiwane zdeżenie z potężną i jak sie poźniej okaże powszechną machiną biurokratyczną. Musimy wypełnić kilka formularzy, przedstawić obowiązkową polisę ubezpieczeniową i rzecz jasna uiścić odpowiednią opłatę (700 pesos), ale żeby nie było tak prosto, łatwo i przyjemnie, płatności dokonuje się w oddalonym o kilka przecznic punkcie obsługi klienta (telecabinias) jakiegoś lokalnego operatora usług telekomunikacyjnych przy ulicy La Valle. Dopiero z paragonem potwierdzającym dokonanie transakcji zakupu wraca się do office po odbiór permitu. Iście montypythonowski absurd!!! W międzyczasie dokonujemy wymiany pieniędzy w jednym z banków, znów zaskoczeni ogromem biurokracji jaka towarzyszy tej prostej operacji. Następnie uzupełniamy braki w naszym szturmowym ekwipunku kupując po 4 małe kartusze gazu na głowę płacąc po targowaniu 17,5 pesos za jeden. Kupujemy też bilety (18 pesos) na poranny autobus (jeżdżą 3 na dobę) do Punta de Vacas czyli miejsca gdzie zaczyna się droga Polaków na Aconcague. Punta de Vacas Rano następuje szybkie przepakowanie, część rzeczy w porozumieniu z recepcjonistką zostawiamy w małych plecakach w hotelowym depozycie i po lekkim śniadaniu idziemy na dworzec, skąd o 10:00 odjeżdżamy lokalnym busem. Wśród pasażerów przeważają turyści, którzy jak my mają w planach poskromić Ankę. Autobus stopniowo pnie się w górę, a droga dostarcza nam fantastycznych widoków; pod nami rwąca górska rzeka a nad nami ośnieżone szczyty Andów. Po 3,5 godzinnej podróży i licznych kontrolach policyjnych dojeżdżamy do Punta de Vacas, maleńkiej osady z olbrzymim parkingiem i punktem kontrolnym dla tirów jadących z Chile do Argentyny. Są tu na szczęście też lokalne knajpki, tak że jemy ostatni pyszny posiłek, gdyż odtąd na nasze menu będą składać się wyłącznie wstrętne liofilizaty, zupki chińskie, chrupkie pieczywo i polskie kabanosy. W końcu w dobrych humorach, sporym upale i z okrutnie ciężkimi plecakami (nie bierzemy mułów) ruszamy w stronę pierwszego campu Pampa de Lenas.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7
2001 © dyszkin
design by dyszkin