relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Kenia
Tanzania
zobacz trasę przejazdu:

trasa
komplet zdjęć z Afryki:

zdjęcia
wersja do druku:

Afryka.pdf

Czas trwania naszej wyprawy: 13 sierpnia – 8 września 2003

Uczestniczyły 4 osoby: Bartek, Krzysiek, Olo i ja.



Katowice – Warszawa – Nairobi – Meru – Samburu National Park – Nairobi


Może się to wydać dziwne, ale przed tym wyjazdem praktycznie nie poczyniliśmy żadnych specjalnych przygotowań. Każdy z nas miał już na swoim koncie wszystkie wymagane szczepienia, lek na malarie lariam na podstawie papierów z Ministerstwa Zdrowia sprowadziła nam apteka, bilety na samolot w cenie 766 USD kupiliśmy w zaprzyjaźnionym biurze podróży i tyle... 11 sierpnia spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy do mojego auta i całą czwórką pojechaliśmy do Warszawy – do Aśki, u której zostaliśmy na noc, zaliczając przy tym małą pożegnalną imprezę (wielkie dzięki Asiu). Słoń W południe samolotem British Airways polecieliśmy do Londynu, skąd po kilku godzinach czekania odlecieliśmy do stolicy Kenii – Nairobi. Lot trwał 8 godzin – różnica czasu wyniosła +1 godziny w stosunku do czasu polskiego, tak że bez żadnego „jetlaga” i nawet wyspani, wcześnie rano ustawiliśmy się w kolejce po wizę, którą za 50 USD wbili nam do paszportów.
Będąc jeszcze w Londynie poznaliśmy trójkę warszawiaków, którzy tym samym samolotem co my lecieli do Kenii. Ponieważ jak twierdzili mieli w Nairobi swojego człowieka, który po nich miał wyjechać i na miejscu zorganizować parę rzeczy, postanowiliśmy się do nich przyłączyć. Z lotniska faktycznie odebrał nas Ojciec Francis i zawiózł do położonego około 300 km na północ od Nairobi Meru. Jak się później okazało chłop miał sporo dobrych chęci, ale wszystko było na miejscu improwizowane i zaczęło nam pochłaniać niebezpiecznie dużo cennego czasu. Dość powiedzieć, że w ciągu 3 pierwszych dni nie zobaczyliśmy wiele (nie licząc kilkunastu misji), w związku z czym nasza czwórka zaczęła realnie myśleć nad szybkim odwrotem i realizacją pierwotnych zamierzeń. W końcu jednak udało się nam z wielkim trudem zorganizować dwudniowe safari i na czwarty dzień popędziliśmy (dosłownie) mocno sfatygowanym Land Cruiserem do Parku Narodowego Samburu.
Muszę sobie jednak tutaj pozwolić na małą dygresję. Otóż nie warto samemu organizować safari. Szkoda czasu i pieprzenia się, osiągając groszowe oszczędności w stosunku do profesjonalnie zorganizowanego safari w wyspecjalizowanej agencji turystycznej.
Termitiera Tymczasem stajemy przy bramie wjazdowej do parku i załatwiamy resztę formalności i wnosimy należne opłaty za każdy dzień pobytu w parku, nocleg, za każdego uczestnika oraz kierowcę i przewodnika. Trwa to dłuższą chwilę, bo lista płatności robi się całkiem spora, w dodatku część opłat wnosimy w lokalnych pieniądzach, a część w dolarach. W końcu wjeżdżamy do parku. Pierwsze afrykańskie zwierzę jakie widzimy to słoń. Potem są jeszcze żyrafy, różnego rodzaju antylopy, pawiany, zebry i przeróżne ptaki. Zwierzęta są na tyle przyzwyczajone do obecności człowieka, że nie boją się ani ludzi ani samochodów i są wręcz na wyciągnięcie ręki. Sam park krajobrazowo jest bardzo ładny, otoczony niezbyt wysokimi górami, z całkiem sporą rzeką, nad którą kąpią się słonie i pływają krokodyle. Wszystko wygląda niezwykle malowniczo, a ilość i różnorodność zwierzyny robi ogromne wrażenie. Pod wieczór w końcu udaje nam się „złapać” lwa, który w błysku fleszów aparatów fotograficznych leniwie przechadza się miedzy jeepami.
Żyrafy Jednak nie wszystko wygląda tak pięknie – nasz kierowca dostaje ataku malarii i praktycznie pół dnia i całą noc jest wyłączony z życia. W dodatku nasz Land Cruiser ma kłopoty z chłodzeniem silnika i co chwilę musimy mu wlewać wodę do chłodnicy. Ale są i plusy do których bez wątpienia należy nasza przewodniczka – młodziutka, bardzo ładna dziewczyna Alice, od której wieczorem przy ognisku sporo dowiadujemy się o Kenii i w ogóle o Afryce. W kolejnym dniu jeździmy znów cały dzień po parku i praktycznie spotykamy znów te same zwierzęta. Bardzo miłym przerywnikiem jest wyciąganie z piasku naszego zakopanego jeepa, który okazało się, że ma tylko napęd na tylnie koła (przedni był zepsuty). W końcu wieczorem wracamy do Meru, co jakiś czas uzupełniając wodę w chłodnicy. Po drodze zatrzymujemy się w jakimś typowym lokalu z żarciem dla tubylców, w którym posiłki kupuje się na kilogramy (kupiliśmy na 9 osób 3 kg koziego mięsa z ziemniakami). Co ciekawe żarcie jest tańsze od piwa. W Meru nocujemy w jakiejś misji, w której nocleg wraz z posiłkiem kosztuje aż 10 USD. Wcześnie rano wracamy minibusem zwanym w Kenii matatu do Nairobi (300 KS od osoby), skąd od razu jedziemy płacąc trzykrotna stawkę za bilety do Tanzanii do Arushy. Oczywiście zostaliśmy ewidentnie oszukani co jest wręcz chlebem powszednim w panujących tutaj relacjach czarno-białych. Rzecz jasna nie byliśmy tutaj bez winy, ale wiadomo człowiek uczy się na błędach (popełniliśmy je jeszcze później w sumie tylko 2 razy).
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin