relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Ekwador
Peru
Boliwia
zobacz trasę przejazdu:

trasa
Ameryka.pdf
pogoda w La Paz

Copacabana – La Paz – Rurrenabaque


Jezioro Ticicaca Przestawiamy o godzinę do przodu zegarki i dojeżdżamy minibusem do oddalonej o kilkanaście kilometrów Copacabany i tam kwaterujemy się w Hotelu Luna (1,5 USD za nocleg od osoby). Wieczorem idziemy do jednej z licznych knajpek, które są niesamowicie przytulne, a przy tym bajecznie tanie. Dobry obiad i alkohol kosztują naprawdę grosze. Boliwijczycy mają przy tym dobry gust muzyczny, muzyka przeważnie jest grana na żywo przez jakąś kapelę, albo puszczane są dobre standardy rockowe. My załapaliśmy się na argentyńską grupę, która grała niezwykle klimatyczną muzę. Chłopaki widząc, że dobrze się bawimy, kilka razy bisowali, a w końcu skończyli przy naszym stoliku na mocno zakrapianej imprezie. Domyślam się, że to Gosia ich oczarowała, nie mniej wszyscy bawiliśmy się doskonale.
Rano wynajęliśmy łódź z jakimiś Hiszpanami do spółki i popłynęliśmy na Wyspę Słońca (Isla del Sol) i Wyspę Księżyca (Isla del la Luna). Jeżeli mam być szczery to bardziej podobała mi się malutka Wyspa Księżyca, na której były jakieś inkaskie ruiny. Z wyspy roztaczał się wspaniały widok na wysokie, ośnieżone Andy, które fantastycznie prezentowały się na tle jeziora.
Wyprawa na wyspy zajęła nam cały dzień, dlatego też zostaliśmy na nocleg w Copacabanie i znowu wieczorem ruszyliśmy na podbój knajp. Na drugi dzień wyruszamy mini-busem do La Paz, do którego dojeżdżamy późnym popołudniem. Od razu też jedziemy taksówką do Villa Fatima, skąd jeżdżą autobusy do Rurrenabaque – osady położonej w dorzeczu Amazonki. Niestety mamy pecha, bo wszystkie jadą wcześnie rano, tak że nie pozostaje nam nic innego jak kupić bilety na następny dzień i wrócić do centrum La Paz. Plecaki zostawiamy w hotelu Alojamiento Universo i idziemy zwiedzać miasto. Trochę kręcimy się po centrum, oglądamy targ indiański, z różnym dziwactwami, takimi jak przeróżne zioła i przyprawy, talizmany, maści, zmumifikowane zwierzęta, cudowne eliksiry, itp. Odwiedzamy też muzeum koki, która na stałe wpisana w historię tego kontynentu doczekała się nawet muzeum. Oczywiście tak jak wszyscy dokonujemy degustacji świeżych liści i wraz z jakimś katalizatorem o smaku anyżowego dropsa żujemy je namiętnie, aż zaczynają nam drętwieć usta i język, co daje efekt mniej więcej taki, jak znieczulenie u dentysty. I to wszystko, nic więcej się nie dzieje... W drodze do Rure Rankiem dojeżdżamy taksówką do Villa Fatima, skąd z dużym opóźnieniem wyjeżdżamy do Rurrenabaque. Najpierw pniemy się pod górę, skąd widać wspaniale panoramę miasta, a po jakimś czasie osiągamy wysoko położoną przełęcz. Padający do tej pory deszcz powoli zamienia się w śnieg, a droga asfaltowa przechodzi w gruntową, którą będziemy jechać w dół do dżungli aż 18 godzin. Aż ponieważ to tylko 450 km. Ale za to jakich. Autobus niezwykle krętą, bardzo stromą i wąską drogą maksymalnie jedzie 40 km/h. Najmniejszy błąd kierowcy może skończyć się kilkusetmetrowym lotem w przepaść w dół dżungli. Z racji tego, że na drodze praktycznie mieściło się tylko jedno auto, wszelkie mijanki z pojazdami jadącymi z naprzeciwka dostarczały nie lada emocji i wprost kaskaderskich umiejętności kierowców. Nie rzadko akcja wymijania się pojazdów trwała nawet pół godziny (!!!).
Włos jeżył się nam na głowie, zwłaszcza, że dopiero w autobusie dowiedzieliśmy się, że to najniebezpieczniejsza droga, na której co roku ginie kilkadziesiąt osób. Kierowcy jednak zdawali się tym nie przejmować i spokojnie żując liście koki połykali kolejne kilometry. Tymczasem krajobraz zmienia się z surowego wysokogórskiego w łagodny (?) pełen roślinności i zwierząt czyli po prostu w dżunglę. W końcu po całym dniu i całej nocy jesteśmy w Rurre. Osada ta położona w dorzeczu Amazonki nad rzeką Rio Beni jest punktem wypadowym do wycieczek w głąb dżungli i na pampę. Panuje tu straszny upał i niesamowita wprost wilgoć. Samo miasteczko to kilka sklepów oraz kilkanaście hoteli, knajp i agencji turystycznych. Dżungla Żeby nie tracić całego dnia decydujemy się od razu wyruszyć do dżungli. Po odwiedzeniu kilku agencji wybraliśmy naszym zdaniem najlepszą, w której nie dość, że płacimy za każdy dzień wyprawy 20 USD na osobę, to jeszcze niezwykle sympatyczny szef biura funduje nam śniadanie i obiecuje przechować nasze plecaki do czasu powrotu. Dodatkowym atutem przemawiającym za naszym wyborem są liczne listy pochwalne we wszystkich chyba językach świata porozwieszane w biurze. To dodatkowo wzbudza nasze zaufanie. Jak się później okazało dokonaliśmy świetnego wyboru. W naszej cenie były wliczone nawet bilety do parku narodowego, podczas gdy inni płacąc 30 USD za dzień musieli jeszcze je ekstra wykupywać. Oczywiście tak samo jak wszyscy mieliśmy zapewniony przejazd, pobyt, noclegi, przewodnika i wyżywienie na czas wyprawy. Zanim wsiedliśmy do długich łodzi na kształt czułen, dostaliśmy wytyczne co powinniśmy wziąć ze sobą. I tak każdy z nas miał w swoim ekwipunku obowiązkowo: wysokie buty, długie spodnie, koszulę z długim rękawem, czapkę, latarkę i 2 litry wody na każdy dzień. W Moskito Bar z Holendrami Po 4 godzinach płynięcia w górę rzeki w końcu osiągamy nasz obóz, na który składają się: kuchnia i jeden barak w którym jest kilkanaście pryczy z porozwieszanymi moskitierami. Pierwszą rzeczą w dżungli, która mi najbardziej rzuciła się w oczy to mnóstwo przeróżnych owadów, olbrzymie motyle i ...hałas wydobywający się z setek zwierzęcych gardeł.
Tymczasem poznajemy tubylców i dostajemy pyszny obiad oraz mnóstwo owoców. Nasz przewodnik Hesus pokazuje nam najbliższą okolicę. W pobliżu obozu jest małe jeziorko, w którym się można kąpać, co też niezwłocznie czynimy, a po kąpieli wyruszamy w głąb dżungli. Razem z nami idzie para Holendrów, która przypłynęła z nami z Rure. Mamy wyjątkowe szczęście, gdyż dziewczyna oprócz angielskiego (co zrozumiałe) doskonale też mówi po hiszpańsku, tak że to co mówi nam Hesus tłumaczy dla nas na angielski. Dzięki temu sporo się dowiadujemy ciekawych rzeczy o zwierzętach i roślinach w dżungli. Hesus jest doskonałym przewodnikiem, pokazuje nam przeróżne, zarówno trujące jak i pożyteczne rośliny, wykorzystywane w przemyśle, bądź w medycynie. W pewnym momencie zatrzymujemy się przy termitierze i zostajemy zaproszeni do degustacji pomarańczowych termitów. Olo z Gośką ułamują kawałek termitiery i do obłupanej części przykładają język na który momentalnie wędruje stado termitów. Jak później stwierdzili – termity smakują jak słodkawe limonki. Ja przyznam się szczerze nie skorzystałem z tego poczęstunku. Wieczorem, po kolacji wraz z Holendrami robimy małe party racząc się boliwijskim winem. W nocy hałas jest taki sam jak w dzień, a może nawet większy, jednak po tylu przeżyciach twardo zasypiamy w naszych moskitierach. Anakonda Wstajemy bardzo wcześnie rano, wbijamy się w nasze canoe i płyniemy na duże rozlewisko rzeki. Tu czekamy na wschód słońca. Widok jest fantastyczny. Dookoła zaczynają latać olbrzymie skrzeczące papugi, a czasem pojawia się też tukan. Nasz przewodnik pokazuje nam różne ślady zwierząt odbite na piasku. Po jakiś 2 godzinach wracamy na śniadanie a po nim idziemy na kilkugodzinną wyprawę w głąb dżungli. Po drodze huśtamy się na lianach. W pewnym momencie zostajemy zaatakowani przez rój małych pszczół, które momentalnie nas obsiadają. W panice się od nich odganiamy, na co Hesus ze stoickim spokojem stwierdza: no toksico. W końcu osiągamy cel naszej wędrówki – najwyższe wzniesienie w okolicy, z którego roztacza się cudowny widok na dżunglę i rzekę. Odpoczywamy tu dłuższą chwilę i wracamy do obozu. Tam zjadamy nasz ostatni posiłek w dżungli i wracamy do Rure. Po drodze mamy kontrolę parkowych strażników, którzy sprawdzają czy nie wywozimy jakiś okazów fauny bądź flory. Wieczorem udajemy się wraz z Holendrami do Moskito Bar, który serwuje fantastyczne drinki i pyszne piwo. Dość powiedzieć, że wypiliśmy tyle, że zabrakło nam miejscowych pieniędzy i musieliśmy częściowo zapłacić rachunek w dolarach.
Rano znowu wcześnie pobudka, gdyż jedziemy tym razem na trzy dni do pampy, czyli na taki południowoamerykański step. Pakujemy się do jeepów i trochę stłoczeni jak sardynki jedziemy 3 – 4 godziny po niezwykle wyboistej drodze, aż dojeżdżamy w pobliże małej rzeki, która płynie przez pampę. Tam przesiadamy się na łódki i ruszamy. To co za chwilę oglądamy przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Dookoła nas aż zaroiło się od przeróżnych zwierząt. Mnóstwo żółwi, przeróżnych ptaków, małpy, kapibary, krokodyle i ...słodkowodne delfiny. Nawet nie zauważyliśmy jak minęły nam dwie godziny i znaleźliśmy się w naszym obozie. Tam dostaliśmy obfity i przepyszny obiad i gdy zapadł zmrok znowu wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy łapać krokodyle. Udało nam się złapać niedużego ok. 70 centymetrowego krokodylka. Nasz przewodnik, któremu daleko było do Hesusa, opowiadał coś o życiu krokodyli, niestety niewiele żeśmy z tego zrozumieli, gdyż mówił wyłącznie po hiszpańsku. W końcu wypuściliśmy naszego miłego krokodylka i wróciliśmy na nocleg do obozowiska. Krokodyle Na drugi dzień popłynęliśmy w górę rzeki i poszliśmy w głąb pampy. Naszym celem było tym razem złapanie anakondy. Po długich poszukiwaniach w końcu nasz przewodnik wyciągnął z mokradeł sporą anakondę. Wąż był dość agresywny, ale w końcu każdemu dał się dotknąć, a co dociekliwsi, w tym ja, nawet próbowali go sobie zarzucić na ramiona. Szukalismy jeszcze później kobry, niestety nie udało się i wróciliśmy do obozu. Wieczorem zaopatrzeni w żyłki z haczykami oraz małe kawałki mięsa, popłynęliśmy łowić piranie, co bynajmniej nie jest łatwą czynnością, choć w rzece było ich mnóstwo. Nie mniej udało mi się złowić kilka, a w sumie wszyscy złapali tyle, że była z tego całkiem niezła kolacja. Bardzo zabawny spektakl czekał na nas po kolacji, gdy jeden z przewodników karmił resztkami jedzenia krokodyla. Bestia wcinała ze smakiem makaron podawany na wielkiej chochli, a my mieliśmy niezły ubaw.
W nocy strasznie padało tak że droga powrotna do Rure zamieniła się w prawdziwe bagno. Nasz jeep zamiast planowych 4 godzin jechał aż 9, mijając po drodze olbrzymie ciężarówki, które utknęły w błocie. Była to iście szatańska jazda, nie mniej bardzo męcząca. Wieczorem znowu zaimprezowaliśmy w Moskito Bar i rano wyjechaliśmy z powrotem do La Paz, do którego dotarliśmy wczesnym rankiem kolejnego dnia.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin