relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Nowa Zelandia
zobacz trasę przejazdu:

trasa
wersja do druku:

NZ.pdf
Śladami Władcy Pierścieni
Jaskinie

Świecące punkciki na suficie jaskini były niczym światło Galadrieli: rozświetlały mrok w miejscach, gdzie wszelkie inne światła zgasną.

Asiula

Picton – Wellington – Egmont NP – Waitomo Caves – Auckland – Okura – Snells Beach – Devonport – Auckland – Osaka – Seul – Frankfurt – Katowice


Po przypłynięciu do Wellington postanawiamy udać się na niewielkie wzniesienie w centrum miasta – Mount Victoria (196 mnpm), z którego roztacza się fantastyczna panorama. Poprzednim razem lało, więc odpuściliśmy sobie ten punkt podróży, tym razem jest słonecznie i bezwietrznie, w dodatku bardzo ciepło. Widoki rzeczywiście są wspaniałe – podziwiamy lądujące i startujące z lotniska samoloty oraz statki wpływające i wypływające z portu. Co ciekawe spotykamy też polską wycieczkę, która wysypała się właśnie z autokaru. W zachodzącym słońcu opuszczamy stolicę Nowej Zelandii i kierując się na północ, już po zmroku docieramy do bezpłatnego DOCowskiego kampingu Waikawa położonego u stóp Tararua Forest Park. czarne plaże Rano ruszamy w dalszą drogę, kierując się do Parku Narodowego Egmont, który swoim obszarem obejmuje niezwykle symetryczny stożek wulkaniczny Mt Taranaki (2518 mnpm). Z Inglewood odbijamy w lewo do znajdującego się na zboczach krateru parkingu z punktem obsługi turystów, gdzie zasięgamy języka o możliwościach zdobycia góry. Okazuje się że mimo zalegającego cały rok śniegu w kraterze, w marcu, można bez żadnego dodatkowego wyposażenia wejść na szczyt. Krótka decyzja i postanawiamy w następnym dniu zaatakować wulkan. W tym celu jedziemy do miasta, by kupić szturm żarcie i wracamy na parking pod Mt Taranaki gdzie wraz z grupą innych turystów udajemy się na spoczynek w swoich samochodach. Jeszcze grubo przed świtem wyruszamy z Visitor Center (952 mnpm). Przez pierwszą godzinę idziemy dość szeroką drogą, aż do Tahurangi Lodge (1492 mnpm), prywatnego schroniska, niedostępnego dla zwykłych turystów. Tutaj zastaje nas wspaniały wschód słońca i tutaj też zatrzymujemy się na śniadanie. Następnie już wąską ścieżką podchodzimy pod żleb, który pokonujemy dość długimi, drewnianymi schodami. wschód słońca Teraz zaczyna się najgorszy fragment – niezwykle stromym i sypkim piargiem pokrytym drobnym żwirkiem wulkanicznym podchodzi się pod wybitny grzbiet skalny zwany Lizard (2314 mnpm), który prowadzi do wejścia krateru. Bardzo przydają się tutaj kijki, których niestety nie mamy, także nasze podejście wygląda tak – 3 kroki w górę i 1 w dół zjazd po piargu. W tym miejscu odnotowano najwięcej wypadków śmiertelnych, co prawda zimą, niemniej trzeba tu nawet latem bardzo uważać. Wreszcie osiągamy krater, w którym zalega całkiem sporo śniegu. Stąd już ostatnie 200 metrów lekkiej wspinaczki po skałach i stajemy na szczycie, z którego roztacza się fenomenalny widok. Wokół wulkanu jakby narysowany cyrklem rośnie las deszczowy. Widać Morze Tasmana i wulkany Tongariro, Ruapehu i Ngauruhoe. Godzinkę spędzamy na szczycie i gdy zaczyna się robić nieco tłoczno rozpoczynamy wędrówkę tą samą drogą w dół. Po 8 godzinach od wyruszenia w górę jesteśmy z powrotem na parkingu, a późnym popołudniem w okolicy Mokau biwakujemy na dziko wprost na plaży z widokiem na… Mt Taranaki. Tutaj z radia dowiadujemy się o kolejnym kataklizmie, który tym razem dotknął Japonię, w której przecież mamy przesiadkę na lotnisku w Osace. w kraterze Póki co postanawiamy nie martwić się na zapas i wieczór spędzamy na kąpieli w morzu i wylegiwaniu się na czarnej, wulkanicznej plaży, które są charakterystyczne dla tej części wyspy. Rano wstajemy dość wcześnie i jedziemy do ostatniego zaplanowanego punktu naszej wyprawy – do jaskiń Waitomo, których łączna ilość wynosi około 300. My postanowiliśmy zwiedzić 3 ogólnodostępne, tzn. Glowworms Caves, Ruakuri Cave i Aranui Cave, kupione w pakiecie promocyjnym za 89 NZD od osoby. Zaczęliśmy od odkrytej w 1910 roku Aranui Cave, suchej jaskini niezwykle bogatej w fantastyczne formacje wapienne. Znajdują się tutaj jedne z największych stalaktytów długości 6 m i wadze 2,5 tony. Następnie zwiedzamy Ruakuri Cave, do której schodzi się głębokim szybem po spiralnych schodach. Trasę długości 1,6 km pokonujemy z otwartymi ustami, zachwyceni otaczającymi nas stalaktytami i stalagmitami, podziemnymi rzekami i wodospadem. Tutaj pierwszy raz napotykamy słynne glowworm – niezwykłe robaczki ze świecącymi na niebiesko-zielono odchodami na końcach długich jedwabnych nici. Światło, które wydzielają służy do przyciągania innych owadów, które stanowią pożywienie dla owych świetlików. W ciemnej jaskini widok jest wprost niezwykły. Najsłynniejszą pod tym względem jest jednak Glowworms Caves, gdzie całe kolonie robaczków tworzą istną drogę mleczną. Jaskinię w dużej mierze zwiedza się w łódce płynąc podziemną rzeką, co dodatkowo nadaje efekt niezwykłości i dostarcza lekki dreszczyk emocji. na szczycie Mt Taranaki Z Waitomo jedziemy do Auckland, które mijamy bez zatrzymywania się i udajemy się na północ do Orewy. Duże wrażenie robi przejazd przez położony 43 m nad poziomem wody Harbour Bridge, efektowny most długości 1020 m łączący Auckland z North Shore. Kilkanaście kilometrów dalej zjeżdżamy z autostrady, która na odcinku 38 kilometrów zamienia się w jedyną płatną drogę w Nowej Zelandii, z bynajmniej niewygórowaną ceną 2 NZD za samochód osobowy. Płatność odbywa się elektronicznie, kamery odczytują rejestrację przejeżdżanego pojazdu, a kierowca ma 3 dni na wniesienie opłaty przez Internet, telefonicznie lub w specjalnym automacie na parkingach po obu końcach autostrady. My tymczasem zatrzymujemy się na nocleg w Orewie – na parkingu przy plaży na końcu małego miasteczka. Nazajutrz czaimy się kilka godzin pod Mc Donaldem podczepieni do darmowego WiFi, przeglądając głównie informacje na temat Japonii. Na szczęście lotnisko w Osace nie ucierpiało i działa, więc z powrotem raczej nie powinno być problemów. Po południu przenosimy się jeszcze bardziej na północ do Snells Beach. W bardzo ciepłej morskiej wodzie zażywamy kąpieli i wylegujemy się na skalnych półkach wychodzących głęboko w morze. I tak na błogim lenistwie mija nam cały dzień. Rano ze Snells Beach wracamy w stronę Auckland i zatrzymujemy się w Devonport, półwyspie oddzielonym od Auckland wspomnianym wcześniej Harbour Bridge. jaskinia Na początek udajemy się na niewielkie wzniesienie Mount Victoria (87 mnpm), z którego roztacza się doskonały widok na city. Potem obiad i lody w okolicy portu promowego i przenosimy się do Muzeum Marynarki Wojennej (wstęp wolny). Dość ciekawie zrobione wystawy pokazują modele statków, mapy, medale, uzbrojenie, zdjęcia z operacji wojennych, w które zaangażowała się Nowa Zelandia oraz zawiłości związane z próbami nuklearnymi na Pacyfiku. Późnym popołudniem przenosimy się na plażę sąsiadującą z Woodall Park. Postanawiamy też tutaj zanocować, bo miejsce wydaje się być idealne do spania: duży parking z toaletami (niestety zamykanymi na noc) i prysznicami. Zaliczamy też tutaj ostatnią kąpiel w morzu tej zimy, tzn. lata… Nieco brutalnie wybudzeni przez kosiarki ekipy koszącej trawniki, wstajemy i zaczynamy pakowanie naszego dobytku. Do tej pory mieliśmy wszystko porozrzucane tematycznie po całym aucie, teraz musimy to upchać do naszych plecaków. Jeszcze tylko delikatna kosmetyka w środku pojazdu, uzupełnienie baku i ruszamy do Auckland. Tutaj trochę bez celu snujemy się po znanej nam okolicy i sklepach, kupując ostatnie pamiątki i prezenty dla znajomych. Następnie ruszamy w kierunku lotniska do naszej wypożyczalni. W Apexie sprawdzają tylko czy samochód jest zatankowany do pełna, nie ma jakichś wgnieceń i pęknięć na szybie, po czym zawożą nas na lotnisko. Tutaj też musimy odbębnić kilka godzin w oczekiwaniu na odlot, wreszcie wzbijamy się w powietrze rzucając ostatnie tęskne spojrzenia na ten uroczy i piękny kraj. Auckland W Osace panuje straszny chaos, okazuje się, że Lufthansa z uwagi na kłopoty z paliwem w Japonii przeorganizowała swoje loty i mamy dodatkowe międzylądowanie w Seulu. W dodatku nasz lot zostaje przesunięty o 2 godziny. Wiadomo już, że nie zdążymy na samolot do Krakowa, więc próbujemy przebukować bilety na jakiś późniejszy lot, w miarę możliwości do Pyrzowic. Mimo zapewnień obsługi japońskiej, że tego dokonała, na miejscu we Frankfurcie okazuje się, że zrobiła to połowicznie, tzn. Asiula ma rezerwację, a ja nie. Ale tu dokonuje się nieoczekiwany zwrot sytuacji, gdyż samolot do Pyrzowic z uwagi na warunki atmosferyczne zostaje odwołany, a my zostajemy skierowani po odbiór voucherów żywieniowych i hotelowych. Po dobrej godzinie biegania po całym lotnisku, załatwiamy wreszcie wszystkie niezbędne formalności i lądujemy w jakimś hotelu pod Frankfurtem. Nazajutrz rano, po śniadaniu jedziemy na lotnisko (wszystko opłacone przez Lufthanse), a z racji tego, że mamy 6 godzin do odlotu, pakujemy się w podmiejską kolejkę, którą docieramy do centrum miasta. Tutaj zwiedzamy mało ciekawe centrum i nieco przemarznięci wracamy z powrotem i odprawiamy się do lotu. Po 56 godzinach od wylotu z Auckland wreszcie docieramy do Katowic, które witają nas wielką śnieżycą i powrotem zimy.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5
2001 © dyszkin
design by dyszkin