relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Nowa Zelandia
zobacz trasę przejazdu:

trasa
wersja do druku:

NZ.pdf
Śladami Władcy Pierścieni
Mt Doom

Ognista góra otoczona przez smrodliwy dym i popiół miała w sobie magiczny urok. Surowy krajobraz pozbawiony roślinności był jak żywo wyjęty z powieści. Miejsce to najbardziej przypominało filmowe plenery, brakowało jedynie bramy Mordoru i wieży z okiem Sarumana, bacznie obserwującym każdy nasz krok. Ale od czego wyobraźnia?

Asiula

Wellington – Picton – Kaikoura – Akaroa – Arthur’s Pass NP – Paparoa NP – Westland NP – Wanaka – Queenstown – Fiordland NP – Milford Sound


Rano wstajemy o świcie i meldujemy się o 6:30 na przeprawie promowej. Załadunek na prom trwa około godziny, po czym udajemy się na pokład pasażerski, gdzie TV na bieżąco relacjonuje akcję ratowniczą z Chrischurch. Tutaj dopiero widzimy rozmiary tragedii jaka dotknęła to miasto. No cóż za 2 dni będziemy przejeżdżać przez Christchurch, choć nie bardzo wiemy jeszcze jak, bo z relacji telewizyjnych dowiadujemy się, że rząd wprowadził stan wyjątkowy, a wojsko zamknęło dostęp do centrum miasta. Po około 4 godzinach dopływamy do Picton – portowego miasteczka na Wyspie Południowej. prom Tutaj żegnamy Maćka i Darię, którzy z racji krótszego pobytu w Nowej Zelandii jadą inną trasą i wyruszamy do Kaikoury. Droga biegnie cały czas wzdłuż wybrzeża południowego Pacyfiku, ruch jest znikomy, jedzie się dosyć sennie, co chwile pada deszcz. Wreszcie dojeżdżamy do starej wielorybniczej osady jaką była Kaikoura. Obecnie nie poluje się już na te olbrzymie ssaki, kwitnie za to turystyka, można za całkiem pokaźne pieniądze wyruszyć w rejs żeby poobserwować z bliska wieloryby. Zniechęceni wysoką ceną i kiepską pogodą udajemy się tylko na pobliski półwysep, który zamieszkuje spora kolonia fok. Zwierzęta leniwie wylegują się na skałach i są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wspinamy się też na pobliski klif, skąd roztacza się niezły widok na okolicę. Pogoda cały czas jest beznadziejna, dlatego postanawiamy pojechać jeszcze bardziej na południe w pobliże Christchurch i tam zanocować na jednej z plaż. W mieście ustawiamy się w sporej kolejce za benzyną, która zaczyna być towarem deficytowym. Jak się wkrótce okaże, to ostatnia czynna stacja w promieniu 200 km od strefy dotkniętej kataklizmem. Po napełnieniu baku do pełna tego samego dnia dojeżdżamy do Amberley Beach, gdzie lokujemy się na darmowym polu biwakowym. Foka Piękny słoneczny poranek spędzamy pośród olbrzymich fal, zażywając kąpieli w oceanie. Niestety nie da się specjalnie pływać, gdyż fale są za duże i miotają człowiekiem w każdą stronę. Odświeżeni ruszamy do Christchurch. Tak jak spodziewaliśmy się do centrum wjechać się nie da, omijamy miasto zatem nieco od południa i udajemy się na półwysep do Akaroa. Po drodze mijamy kilkanaście pustych stacji benzynowych i sklepów, w których widnieją kartki informujące, że z powodu trzęsienia ziemi art. spożywcze są racjonowane. Pewnie i tak jest, choć rzeczywistość wygląda tak, że wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia zostało wykupione na pniu, a nowe dostawy będą nie wiadomo kiedy. Na szczęście udaje nam się dostać w piekarni trochę chleba, który przez kolejne 2 dni jest naszą podstawą żywieniową. W Akaroa spacerujemy po nieco wymarłym, acz niezwykle malowniczym francuskim miasteczku. Następnie przejeżdżamy przez góry do Okains Bay, gdzie zostajemy na noc na jedynym w okolicy kampie. Miejsce jest niesamowite, stoi tutaj sporo przyczep i namiotów, ale nie ma żadnych ludzi. Możliwe, że obozowali tutaj głównie mieszkańcy Christchurch, którzy po trzęsieniu ziemi wrócili do miasta by ratować swój dobytek. Sama zatoka jest bardzo ładna z piaszczystą plażą, nie ma tu wielkich fal, można swobodnie pływać. Tylko ta nienaturalna cisza i pustka dookoła... Christchurch Rano pogoda znowu płata nam figla – deszcz towarzyszy nam praktycznie przez całą drogę. Jednak nie to jest naszym największym zmartwieniem. Wskazówka pokazująca poziom paliwa nieuchronnie zmierza do zera, a każda mijana stacja jest zamknięta na cztery spusty. Sytuacja zaczyna robić się naprawdę nieciekawa, utknięcie na kilka dni na jakiejś nowozelandzkiej prowincji nie jest naszym wakacyjnym spełnieniem marzeń. Wreszcie prawdziwy cud – znajdujemy maleńką stację na której jest benzyna. Co za ulga, możemy kontynuować podróż przez Alpy Południowe na zachodnie wybrzeże. Około południa osiągamy Arthur’s Pass – wysoko położoną przełęcz (922 mnpm), niestety całą skrytą w deszczowych chmurach. Tuż za przełęczą na drodze nr 73 przejeżdżamy przez niezwykle widokowy wiadukt Otira długości 440 m i wysokości 40 m. Tutaj też mamy możliwość pierwszy raz z bliska przyjrzeć się niezwykle wścibskim papugom Kea, które obskubują uszczelki stojącego samochodu patrolu policyjnego. Papugi są przepiękne i pod ścisłą ochroną, ale trzeba na nie bardzo uważać, gdyż swoimi dziobami potrafią pozbawić auta wycieraczek i wszelkich gumowych elementów. Półwysep Banks My tymczasem zjeżdżamy z przełęczy i niezwykle malowniczą drogą dojeżdżamy do wybrzeża, gdzie kierujemy się najpierw na zakupy do Greymouth, a potem do pobliskiego Parku Narodowego Paparoa (wstęp wolny), słynącego z niezwykłych formacji skalnych, zwanych naleśnikowymi. Nazwa bierze się z budowy tych skał, które wyglądają jak warstwa kilkudziesięciu położonych na siebie placków. W wielu miejscach ocean wydrążył w nich liczne kanały przez które woda morska tryska jak z gejzerów na wysokość kilku metrów. Ogólnie miejsce rewelacyjne, a ponieważ zostawaliśmy na noc w Punakaiki, to stwierdziliśmy, że skoro widzieliśmy pancakes w promieniach zachodzącego słońca to z chęcią zobaczymy je również o wschodzie. Na nocleg obieramy sobie mały i przytulny parking za Punakaiki z widokiem na klify i ocean. Rano podczas przygotowania śniadania towarzyszą nam nieloty zwane wekami, które jak zahipnotyzowane obserwują każdy nasz ruch. Moment nieuwagi i jedna spryciula kradnie nam ze stołu gotową kanapkę, z którą ile sił w nogach ucieka w krzaki. Taka śmieszna, śniadaniowa przygoda z samego rana nastraja nas pozytywnie i w doskonałych humorach zaliczamy jeszcze raz pancakes i ruszamy w dalszą drogę na południe wyspy do Franc Josef Glacier. kiwi Tuż przed celem podróży skuszeni ładnymi widokami, zbaczamy z głównej drogi i dojeżdżamy do parkingu u podnóża doliny, skąd roztacza się wspaniały widok na lodowiec. Od razu podchodzi do nas tubylec z ofertą przelotu nad Alpami helikopterem. Jednak cena wydaje nam się mocno wygórowana i grzecznie dziękujemy za tego typu usługę. Okazuje się, że był to strzał w dziesiątkę, gdyż po chwili znowu zostajemy zagadani przez tego samego człowieka, który proponuje nam przelot za 165 NZD od osoby, co jest ceną niższą o 100 dolarów od pierwotnej. Zniżka wynikała z tego, że helikopter jest 4 osobowy i do kompletu brakowało im dokładnie dwóch osób. Wrażenia z 20 minutowego lotu trudne są do opisania. Widoki wspaniałych strzelistych szczytów przykrytych śnieżną czapą zapierały dosłownie dech w piersiach. Mamy też okazje spojrzeć na lodowiec Franc Josef z góry i przelecieć w pobliżu Mt Cook. Żałując, że lot trwał tak krótko, równocześnie cieszymy się, że daliśmy się namówić na taką w sumie ekstrawagancką i niezaplanowaną eskapadę. Wiadukt Otira Za chwilę ponownie jesteśmy przy lodowcu, do którego z maleńkiej mieściny Franc Josef Glacier idziemy jakieś 30 min. Wśród tłumu turystów, nie wygląda już tak efektownie jak przed momentem, kiedy patrzeliśmy na niego lecąc helikopterem. Zresztą do samego lodowca nie można nawet podejść – liczne tablice ostrzegawcze i wycinki artykułów z gazet informują o niebezpieczeństwach jakie czyhają na nieuważnego turystę. Dalej można iść tylko z przewodnikiem i odpowiednim wyposażeniem w raki i czekan. Rzecz jasna za nie małą opłatą. Wracamy zatem do miasteczka, gdzie po spożyciu klasycznego Fish&Chips udajemy się na pobliski kamping Otto/MacDonalds Campsite. Naleśniki Nazajutrz wstajemy dość wcześnie rano z dwóch powodów – żeby nie spotkać się z rangerem i żeby móc podziwiać panoramę Alp z jeziora Matheson. Miejsce to słynie ze wspaniałych widoków gór, które odbijają się w tafli wody niczym w lustrze. Wczesna pora gwarantuje słoneczną pogodę i tym samym najlepsze widoki. I rzeczywiście jest co podziwiać, choć lekka bryza sprawia, że tafla jeziora jest pomarszczona przez małe fale. Z Franc Josef Glacier udajemy się do drugiego miejsca, w którym lodowiec schodzi bezpośrednio do lasu czyli do Fox Glacier. Widoki bardzo podobne jak w dniu poprzednim, nie są już w stanie nas specjalnie zaskoczyć, dlatego też wyruszamy dalej do Wanaki. W obrębie miasta i najbliższej okolicy nie udaje nam się znaleźć, żadnego miejsca do darmowego spania – wszędzie widnieją zakazy biwakowania, więc decydujemy się przenocować na kampingu w pobliskim Albert Town. Rano znów zbieramy się skoro świt, odwiedzamy miejscowe muzeum iluzji i jedziemy dalej na południe, by w drodze do Queenstown zatrzymać się na pierwszy w życiu skok na bungee z Kawarau Bridge. To tutaj rozpoczęło się światowe komercyjne skakanie. I rzeczywiście istna masówka, która wygląda tak, że podjeżdża wycieczka autokarem, z której wysypują się chętni na skok, płacą (180 NZD), wypisują ankietę, są ważeni i heja w dół. Przed nami było tylu chętnych, że musieliśmy czekać godzinę w kolejce. Wreszcie nadeszła pora na nas. Ubrany w uprząż ze spiętymi nogami stanąłem na krawędzi 43 metrowego mostu. 3, 2, 1 JUMP! Alpy Południowe Przed skokiem poprosiłem instruktorkę, która wpinała mnie w liny, że chcę dotknąć palcami wody w rzece. I to była dosłownie chwila, nie mam pojęcia czy udało mi się jej dotknąć czy też nie. Wrażenia niesamowite, adrenalina maksymalna. Po skoku z dołu lecę szybko na górę po aparat foto i znów w dół, żeby zrobić zdjęcie Asiuli, która skacze zaraz po mnie. Dziewczyna bez cienia strachu wybija się wspaniale z mostu i leci tak jakby to robiła codziennie. Prawdziwy zuch. Zadowolona wraca na górę, przybijamy żółwika i wiemy, że to na pewno nie był nasz ostatni skok… W niedalekim Queenstown parkujemy pod kolejką gondolową, którą zresztą jedziemy na górę (bilet w dwie strony 25 NZD), podziwiać panoramę miasta i okolicy. Tutaj też można oddać skok na bungee, ale nam tego typu wrażeń na jeden dzień wystarczy. Trochę szwendamy się po w sumie dość ładnym miasteczku, robimy zakupy w hipermarkecie i późnym wieczorem ruszamy dalej na południe, po drodze zatrzymując się na nocleg w jakimś ustronnym miejscu. Rano kontynuujemy podróż w stronę Fiordlandu, w Te Anau stajemy w zasadzie tylko na tankowanie i dojeżdżamy do przedostatniego przed Milford Sound kampingu DOC – Upper Eglinton Campsite. Queenstown Niestety jakimś dziwnym niedopatrzeniem nie doczytałem w broszurce DOC, że na tych kampingach można palić ogniska w specjalnych paleniskach. Jak to tak – biwakować z piwkiem bez jakichkolwiek pyszności z grilla? Może to i głupie, ale wracamy do najbliższego (bagatela tylko 71 km) sklepu w Te Anau, gdzie dokonuję zakupu odpowiednio przygotowanych steków, po czym wracamy na kamping. Rozpalamy grilla i tak przyjemnie mija nam wieczór, przy piwku i stekach. Tę sielankę zakłóca ranger, który sprawdza opłaty za kamping, chcąc nie chcąc uiszczamy odpowiednią kwotę za nocleg i wracamy do grillowania. Wieczór dodatkowo umila nam maleńki ptaszek miromiro, któremu rzucamy okruszki bagietki. Wesołym ćwierkaniem dopomina się kolejnej porcji, a jego śpiew słyszymy potem jeszcze długo w nocy. Poza tym zaczyna lać i niestety pada cały następny dzień. Tak to już jest z Fiordlandem, że pada tu średnio 180 dni w roku a roczne sumy opadów przekraczają 8000 mm!!!
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5
2001 © dyszkin
design by dyszkin