relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Rosja
Ukraina
Kazachstan
Kirgizja
zobacz trasę przejazdu:

trasa
wersja do druku:

AC.pdf

Biszkek – Jezioro Issyk Kul – góry Tien Szan


Muzułmański cmentarz Gdy tylko wysiedliśmy z busa, otoczył nas momentalnie tłum naciągaczy oferujących przejazd w dowolnie przez nas wybrane miejsce. Byli tak nachalni, że chcieli brać nasze plecaki i od razu pakować je do swoich aut. Odganialiśmy się jak przed stadem wściekłych os. W pewnym momencie podszedł do nas jakiś tajniak, pokazał legitymację i zażądał paszportów, poczym nie oddając ich kazał nam iść na komisariat milicji. Na komisariacie nie było ani jednego mundurowego milicjanta. Kazali nam wejść do małego pokoiku, jedynie dziewczyny zostały na zewnątrz. Pobieżnie sprawdzili nasze plecaki, wypytali nas o narkotyki, fałszywe pieniądze, broń, interesowały ich nawet lekarstwa. Potem kazali nam wyjąć wszystkie pieniądze, sprawdzili nasze portfele i przeliczyli dolary. Byliśmy pewni, że skubną nam całą kasę. O dziwo, oddali wszystkie pieniądze, a nawet życzyli nam przyjemnego pobytu w Kirgizji! To się nazywa powitanie. Wypuścili nas w końcu z komisariatu. Byliśmy w takim szoku, że początkowo nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Po krótkiej naradzie stwierdziliśmy, że warto by mieć jakiś papier z tego komisariatu, że przeszliśmy już taką kontrolę, aby uniknąć podobnej w przyszłości. Wysłaliśmy Radka i Leszka. Nie było ich z pół godziny. Wrócili z niezbyt dobrymi wiadomościami. Jezioro Issyk Kull, w głębi Tien Szan Okazało się, że w Kirgizji możemy być najwyżej 3 dni, potem potrzebna jest wiza. Odrębna wiza w cenie 1 USD obowiązuje nas również w samym Biszkeku. Żadnych dokumentów nie dostaliśmy z bardzo prostego powodu – na komisariacie nie mieli maszyny do pisania. Stwierdziliśmy wobec tego, że do centrum miasta nie ma się co pchać, wymieniliśmy więc szybko pieniądze i postanowiliśmy zorientować się, czy jest jakiś transport na Issyk Kul. Pierwsza cena, jaka padła ze strony kierowcy, to 250 USD! Niewiele się zastanawiając, zaczepiliśmy innego, z którym długo targowaliśmy się, ale uzyskaliśmy cenę 40 USD za całą grupę. W tym samym czasie jakimś cudem znalazło się koło nas dwóch Francuzów, którzy zabrali się z nami. Chłopaki ni w ząb nic nie rozumieli po rosyjsku, za to bardzo dobrze mówili po angielsku. Okazało się, że jadą z Uzbekistanu i zaliczają po drodze wszystkie południowe republiki należące do WNP. Issykulska woda Swoje braki językowe bardzo często musieli okupować łapówkami – milicjanci kroili ich bez litości (w Taszkiencie w ciągu jednego dnia mieli 15 kontroli). Siedmiogodzinna podróż minęła nam bardzo przyjemnie, podziwialiśmy fantastyczne widoki, zatrzymaliśmy się też parę razy, żeby obejrzeć muzułmański cmentarz czy też zrobić zakupy na bazarze.
W pewnym momencie naszym oczom ukazał się niesamowity widok: olbrzymia tafla jeziora otoczona z dwóch stron potężnymi górami. Zaniemówiliśmy z wrażenia – widok był iście imponujący. Stwierdziliśmy, że pojedziemy nad południowo-wschodnią część jeziora – mniej zamieszkałą i dzikszą od północnej. Zrobiliśmy jeszcze 150 km i kazaliśmy zatrzymać się kierowcy w miejscu, które wydawało nam się idealne – przyjemna zatoka, do której wpadała górska rzeka. Umówiliśmy się z kierowcą, że przyjedzie po nas za 6 dni. Baliśmy się zostać dłużej, gdyż nie mieliśmy ani wizy, ani biletów powrotnych do Moskwy. Nasza dolina Pierwsze, co zrobiliśmy, to wykąpaliśmy się w jeziorze. Woda była krystalicznie czysta, lekko słona i dość chłodna. Do tego cudowna, piaszczysta plaża i brak jakichkolwiek ludzi. Byliśmy sami. Jezioro rozciągało się aż po horyzont, z trudem dostrzegliśmy ośnieżone szczyty gór po drugiej stronie. Zrobiliśmy wraz z Francuzami wspólną kolację, rozłożyli karimaty i śpiwory na piasku, i poszliśmy spać, jednak tego wieczoru długo nie mogliśmy zasnąć. Zbyt dużo przeszliśmy. Rano kąpiel, śniadanie i przepakowywanie się. Część rzeczy wsadziliśmy w worki i schowali w krzakach albo zasypali kamieniami, wszystko po to aby odciążyć nasze plecaki. Pożegnaliśmy się z Francuzami, wymieniliśmy adresy i wyruszyliśmy w góry. Wybraliśmy śliczną dolinę, środkiem której płynęła rzeka i biegła bita droga. Dziko pasące się konie Cały dzień szliśmy mozolnie pod górę, spotykając po drodze nielicznych tubylców, u których wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Jak się później dowiedzieliśmy, byliśmy pierwszymi turystami w tej okolicy. Im wyżej, tym krajobraz stawał się piękniejszy – cudowne góry z ośnieżonymi szczytami, mnóstwo zieleni i wielkie stada pasących się krów, koni i owiec. Gdzieniegdzie widać było jakąś jurtę. Tak żeśmy szli cały dzień, a wieczorem rozbiliśmy się na wysokości około 2500 m n.p.m. Za cel naszej wspinaczki obraliśmy sobie najokazalszy szczyt w okolicy – Aszytyr (mój altimetr pokazał na nim 4300 m n.p.m). Przed atakiem Aszytyra Wieczorem przyszli do nas Kirgizi, poczęstowali nas kumyzem, czyli kobylim mlekiem, i dali nam pojeździć na swoich koniach. Jeździłem konno pierwszy raz, ale szło mi całkiem nieźle. Konie okazały się mniejsze od naszych i bardzo łagodne, były przy tym bardzo wytrzymałe – bez problemu pokonywały każde wzniesienia. Jak dowiedzieliśmy się, takiego konia można kupić już za 700 zł. Z kolei im bardzo podobały się nasze namioty i, oczywiście, dziewczyny.
Drugiego dnia zakładamy obóz na wysokości około 3500 m n.p.m. na zielonej wysepce otoczonej skalnym rumowiskiem. Dookoła nas co chwilę rozlegają się odgłosy świstaków, których jest tutaj mnóstwo. Aszytyr jest w zasięgu ręki – jutro skoro świt będziemy go atakować. Aszytyr Rano dzielimy się na trzy grupy, ja idę z Gosią i Magdą żlebem na przełęcz i dalej granią na szczyt. Reszta wybiera inną drogę – bezpośrednio na szczyt. Początek jest dość prosty – idziemy przez olbrzymie rumowisko skalne, aż dochodzimy do żlebu prowadzącego na przełęcz. Stromym i bardzo kruchym żlebem powoli i mozolnie pniemy się w górę. Trzeba przy tym mocno uważać, aby nie zrzucić kamieni na idące za mną dziewczyny.
Po niecałych dwóch godzinach jesteśmy na przełęczy, na wysokości około 3 900 m n.p.m. Wita nas stado sępów, które kołują nad nami, wydając przeraźliwe dźwięki. Odpoczywamy chwilę i idziemy dalej. Przypomina mi się końcowy fragment drogi po głazach na Mięguszowiecki Szczyt. Napotykamy pierwsze trudności – zmrożony śnieg, a wyżej strome, kilkunastometrowe ścianki. Wygląda to na jakąś trójkę, a ponieważ nie mamy ani uprzęży, ani lin, zostaję sam – dziewczyny rezygnują z dalszego podchodzenia, a Gosia, która poczuła się gorzej, wraca na przełęcz. Tien Szan Nie daję za wygraną i teraz już wspinając się sam wchodzę na pierwszy wierzchołek (około 4300 m n.p.m). Drugi, niewiele wyższy, jest o jakiś kwadrans drogi przede mną. Postanawiam, że zejdę po Magdę (nie było jednak tak trudno, jak się nam początkowo wydawało). Wchodzimy razem na pierwszy wierzchołek i w tym momencie psuje się pogoda. Jesteśmy w chmurach, widoczność spada do kilku metrów. Czekamy kwadrans, a ponieważ nic się nie zmienia, decydujemy się na powrót. Przydają się kopczyki, które robiłem podchodząc – bez większych problemów znajdujemy drogę na przełęcz. Czytamy wiadomość od Gosi, która zdecydowała się zejść do obozu. 1,5 godziny stromego zejścia i my również jesteśmy w bazie. Jurta Tam dowiadujemy się, że nikt z nas nie był na szczycie. Szkoda. Pogoda robi się coraz gorsza, pakujemy się więc szybko i schodzimy w dół. Postanawiamy, że rozbijemy się koło jurty, którą mijaliśmy kilka dni temu. Tak też robimy. Ledwo postawiliśmy namioty, zaczęło lać. Korzystając z zaproszenia Kirgizów, przenosimy się do jurty i zostajemy tam na kolację. Częstują nas kumyzem, pysznym czajem, i chlebem ze śmietaną. My rewanżujemy się lekarstwami, o które nas prosili. Decydujemy się na kupno barana, który kosztuje nas 80 zł. Po trzech godzinach dostajemy najpierw wątróbkę z barana, potem rosół i na koniec samego barana, który jednak specjalnie nam nie smakuje. Chcemy poczęstować nim naszych gospodarzy, ale ojciec domu odmawia, twierdząc, że baran jest nasz, ponieważ za niego zapłaciliśmy. Uparł się i koniec, także sami jedliśmy, gdy tymczasem cała rodzina patrzyła na nas. Issyk Kull o zachodzie słońca Potem długo jeszcze rozmawialiśmy popijając czaj. Rano zrobiliśmy wspólne zdjęcie, wymienili adresy i pożegnaliśmy się. Długo będziemy pamiętać rodzinę z jurty, a oni z pewnością tak szybko nie zapomną turystów z Polszy.
Po całodziennym zejściu jesteśmy z powrotem nad Issyk Kulem. Znajdujemy nasze schowane parę dni wcześniej rzeczy i rozbijamy się na plaży. Byczymy się cały następny dzień. W końcu nadchodzi dzień powrotu. Nasz kierowca przyjeżdża punktualnie; wracamy tą samą drogą, którą przyjechaliśmy z Biszkeku. Pamiętając o przygodzie z milicją, nie bez obaw wysiadamy na dworcu. Tym razem podchodzi do nas umundurowany przedstawiciel władzy i historia się powtarza. Ten sam posterunek, te same pytania i podobna kontrola. W końcu pakują nas do autobusu relacji Biszkek – Ałma Ata i za 3000 tengów (23 USD) wracamy do Kazachstanu.

strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5
2001 © dyszkin
design by dyszkin