relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Tajlandia
Kambodża
Wietnam
Laos
zobacz trasę przejazdu:

trasa
komplet zdjęć z Indochin:

zdjęcia
wersja do druku:

Indochiny.pdf
pogoda w Ho Chi Minh City

Chau Doc – Sajgon (Ho Chi Minh City) – Cu Chi – Danang – Hoi An – Hanoi


W łodzi zajmujemy miejsca na dachu, tak że mamy wspaniałe widoki na Mekong i dzięki temu możemy robić bez opamiętania masę zdjęć. Wspaniale wyglądają zarówno małe dżonki walczące z niezwykle silnym prądem, jak i olbrzymie barki dostojnie przetaczające się po żółtej rzece. Po mniej więcej godzinie docieramy do punktu granicznego. Najpierw formalności załatwiamy po stronie kambodżańskiej, potem podpływamy do Wietnamczyków. W oczekiwaniu na zgodę na wjazd do Socjalistycznej Republiki Wietnamu, jemy obiad i raczymy się lokalnym piwem. Po przeszło godzinie, dostajemy z powrotem paszporty, zaliczamy biuro kwarantanny (formalność) i kładziemy cały nasz dobytek w maszynie do prześwietlania (takiej jak na lotniskach). Wszystkie te procedury śmieszą nas, aż nie chce się wierzyć że jeszcze kilkanaście lat temu było u nas podobnie... rzeka Mekong W końcu wraz z grupką innych turystów wsiadamy do wietnamskiej łodzi i ruszamy dalej w dół Mekongu. Wietnam jest gęściej zaludniony i bardziej zamożny od swojego sąsiada, co zresztą od razu widać. Mijamy dużo więcej łodzi, barek, statków, aniżeli w Kambodży. Wzdłuż brzegów rzeki też jest zdecydowanie więcej zabudowań. Im bliżej Chau Doc - jednego z większych miast w delcie Mekongu, tym ruch na rzece i zabudowa gęstnieją. Pojawiają się farmy rybne, w których hoduje się na skalę przemysłową ryby. Praktycznie z każdego statku czy łódeczki machają do nas przyjaźnie tubylcy. Po jakichś 4 godzinach jesteśmy w Chau Doc, tam przesiadamy się do tuktuka i jedziemy do hotelu, który malowniczo położony jest na zboczach góry Sam. Wieczorem idziemy na jej szczyt, skąd mamy możliwość podziwiania zachodu słońca nad zalaną po horyzont przez Mekong okolicą. Rano znów mamy wczesną pobudkę, po lekkim śniadaniu wypływamy na zwiedzanie farm rybnych, oraz wiosek w delcie Mekongu. Na lunch wracamy znów do Chau Doc, po czym już busikiem jedziemy do Sajgonu. Po drodze przejeżdżamy przez niezliczoną ilość zarówno małych jak i olbrzymich mostów. Te ostatnie zbudowano z pomocą Japonii, o czym informują nas tablice z widniejącą na nich flagą Wietnamu i Japonii. Już po zmroku przyjeżdżamy do Sajgonu, od razu w rejon turystyczny przy Pham Ngu Lao. Tutaj po krótkich poszukiwaniach decydujemy się na klimatyzowany pokój w cenie 9 USD. Wieczorem tradycyjnie już udajemy się na posiłek i zimne piwo, przy okazji kupujemy wycieczkę do tuneli Vietcongu (4 USD + kolejne 4 USD wstęp) i bilety na nocny pociąg do Danang (500 tys. dongów). W nocy pierwszy raz od przyjazdu do Azji śpimy w komfortowych warunkach, w suchym, przyjemnie chłodnym pokoju. Pierwszy też raz budzę się rano wypoczęty i suchy, gdyż do tej pory nawet śpiąc pociłem się obficie... Jak to już stało się tradycją na śniadanie zjadamy talerz pysznych owoców, po czym zapakowani do busika z klimatyzacją jedziemy do Cu Chi, miejsca w którym armia Vietcongu zbudowała cały system bunkrów i tuneli, znanych choćby z filmu Oliver'a Stone Pluton. Chau Doc Po Cu Chi oprowadza nas fantastyczny przewodnik, który z niesamowitym zapałem i bardzo dokładnie pokazuje nam bunkry, pułapki na Amerykanów, sposoby kamuflażu i opowiada przy tym masę ciekawych rzeczy o w sumie nie tak odległych czasach jakimi była wojna w Wietnamie. Mamy nawet okazję przejść 90 m zrekonstruowanym tunelem, w którym ciasno jest nawet dla niskich Wietnamczyków. Tak więc schodzimy na najniższy, trzeci poziom i miejscami prawie czołgając się przeciskamy się, bardzo powoli pokonując kolejne metry. W końcu co za ulga, wychodzimy na świeże (sic!) powietrze i ociekając potem, zgodnie stwierdzamy: Amerykanie NIE MOGLI wygrać tej wojny. Kolejną atrakcją jest możliwość, za w sumie dość wygórowaną opłatą, postrzelania z ciężkich karabinów maszynowych, na pobliskiej strzelnicy. To chyba jedyny taki skansen na świecie... Wracając z Cu Chi zatrzymujemy się w Sajgonie w Muzeum Pozostałości Wojennych (10 tys. dongów), które dokumentuje wojnę wietnamską, moim zdaniem całkiem rzetelnie i obiektywnie. Wracając z muzeum, przechadzamy się trochę po centrum w sumie dosyć przyjemnego miasta. Czasu mamy sporo, bo nocny pociąg jest dopiero o 23:00. W pewnej chwili zaczepia nas ktoś słowami polski, polish..., stajemy zaskoczeni i już za chwile lądujemy w knajpie na piwie ze Szkotem, który rok uczył angielskiego w... Katowicach!!! Świat jest mały i pełen niespodzianek... Delta Mekongu W świetnych nastrojach opuszczamy Sajgon, leżąc wygodnie w sypialnym pociągu relacji Sajgon - Hanoi. Pociągi wietnamskie są podobne do naszych, a wagony dzielą się na 5 klas: VIP, miękkie kuszetki, twarde kuszetki, miękkie ławki, twarde ławki. Wszystkie wagony są czyste i klimatyzowane. Mimo, że podróż pociągiem jest droższa niż autobusem, to pozwala zaoszczędzić sporo czasu, dzięki temu że jedzie się nonstop i to nocą. W pociągu podają wodę i posiłek, jednak odradzam decydowania się na konsumpcję, jedzenie nie dość że jest wstrętne to na dodatek nieświeże (miałem po nim niezłe zejście w Hanoi). Z półgodzinnym opóźnieniem, w południe, docieramy do Danang. Po wyjściu z dworca od razu zainteresowali się nami taksówkarze i właściciele motorków. Po krótkich negocjacjach decydujemy się na 3 motobiki (3 USD za osobę), którymi jedziemy do oddalonego o 30 km zabytkowego miasteczka Hoi An. W międzyczasie kierowcy uzgadniają z nami przejazd powrotny, wraz ze zwiedzaniem okolicy. Za całość w sumie chcą 45 USD, na co przystajemy, płacąc 20 USD zaliczki. Tunel w Cu Chi Hoi An to pełna uroku mieścina, z małymi uliczkami i bardzo ładną, starą zabudową. Słynie ze wspaniałej kuchni, o czym przekonaliśmy się później, zakładów krawieckich, oraz malowniczych plaż. Jest tutaj dużo więcej turystów niż gdzie indziej, nic więc dziwnego, że hotele też są nieco droższe (za nasz 3-osobowy pokój z AC płacimy 12 USD). Miasteczko dużo ładniej prezentuje się w nocy, rozświetlone kolorowymi lampionami oraz odbijającymi się w rzece światłami z knajp. W jednej z nich odkrywamy michały czyli piłkarzyki, którymi jesteśmy namiętnymi graczami. Pomimo tego, że są mocno sfatygowane i diametralnie inne od europejskich, nie przeszkadza nam to w ograniu wszystkich tubylców i turystów. Tak, ten wieczór był dla nas baaaardzo przyjemny. Do hotelu wracamy późno w nocy, tak że musimy się dobijać do niego i budzić obsługę, gdyż wszystko jest już dawno pozamykane. Na dodatek okazuje się, że coś im się zrąbało w nocy i nie działa nasza klima, tak że tej nocy znów jak w saunie... Hoi An Na drugi dzień jedziemy do ruin świątyni My Son (wycieczka 4 USD, wstęp 4 USD), którą w dużej mierze zniszczyli Amerykanie obficie bombardując okolicę w czasie wojny. Mimo to część budowli udało się odrestaurować, reszta pośród lejów po bombach przedstawia bezładna kupę gruzu i kamieni. Na miejscu mamy możliwość podziwiać krótki pokaz tańca i muzyki Czampów, małej grupy etnicznej zamieszkującej niegdyś te tereny. Wczesnym popołudniem wracamy do Hoi An, pożyczamy w naszym hotelu rozklekotane, przedpotopowe rowery (1000 dongów za cały dzień) i udajemy się na oddaloną o kilka kilometrów od miasteczka piaszczystą plażę nad Morzem Południowo-Chińskim. W nadziei zaznania zbawczej, chłodnej kąpieli czym prędzej wskakujemy do morza i doznajemy szoku. Woda jest jeszcze cieplejsza niż powietrze!!! Koszmar. Taplamy się tak ze 2 godziny bez większego entuzjazmu, po czym wracamy do miasta. Wieczorem robimy tradycyjny obchód knajpek, w jednej z nich decydujemy się na specjalność lokalu: tuńczyka zapiekanego w liściu banana. Czegoś tak pysznego w życiu nie jadłem, no po prostu poezja smaku!!! Z żalem opuszczamy sympatyczne Hoi An, jednak nie jak planowaliśmy na motorkach z umówionymi wcześniej Wietnamczykami, a normalnie taksówką. Powód jest banalny, w nocy rozpadało się, a rzęsista ulewa wydaje się nie mieć końca. Plaża w Hoi An Wyjeżdżamy z Danang i jedziemy już bezpośrednio do Hanoi (bilet na twarde kuszetki 400 tys. dongów). O godzinie 5:30 jesteśmy w stolicy Wietnamu. Z dworca idziemy na piechotę w okolicę Jeziora Hoan Kiem, gdzie decydujemy się na hotel w cenie 11 USD za 3 osobowy pokój z klimatyzacją. Po zrzuceniu plecaków i kąpieli idziemy na mały rekonesans okolic jeziora, następnie udajemy się do Mauzoleum Ho Chi Minha. Żeby dostać się do niego trzeba nie lada się nagimnastykować, na olbrzymi plac gdzie jest mauzoleum prowadzi bowiem jedno, jedyne wejście, obstawione przez policję, wojsko i tajniaków. Po skrupulatnej kontroli, ustawieni dwójkami w około 20 osobowej grupie, zostajemy dopuszczeni przed oblicze bohatera komunistycznego Wietnamu. W sumie mauzoleum w Hanoi nie wiele różni się od tego w Moskwie. Hanoi - Mauzoleum Ho Chi Mina Następnym naszym celem jest polska ambasada. Z racji tego, że nie wiemy, czy dla turystów, na północy kraju, otwarto nowe przejścia graniczne między Wietnamem a Laosem, chcemy właśnie poprzez naszą ambasadę zasięgnąć języka. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy pracowniczka naszej ambasady nie udziela nam żadnej konkretnej informacji ewidentnie nas spławiając. Jej zdaniem powinniśmy pytać w informacji turystycznej, choć pewnie wie tak samo jak i my że coś takiego w Wietnamie nie istnieje, a jeżeli już to są to prywatne agencje trudniące się sprzedażą wycieczek i biletów. Nie pozostaje nam nic innego jak podziękować za wyczerpującą informację i zapomnieć o całej sprawie. Pytanie tylko czy praca w ambasadzie to zwyczajna ciepła posadka dla nieudaczników z kraju, czy też coś więcej. Rejs po Ha Long Wracamy do hotelu, w którym zalegam w łóżku, na skutek problemów żołądkowych po pociągowym jedzeniu. Krzysiek i Bartek natomiast ruszają do centrum żeby mimo wszystko dowiedzieć się jak to jest z tą granicą. Niestety tak jak to było do przewidzenia niczego się nie dowiedzieli, owe "informacje turystyczne" jedyne co mogły, to zaproponować nam kupno biletu na samolot do Laosu (biuro ze sprzedaży biletów ma kilkuprocentową prowizję). Chcąc nie chcąc decydujemy się na kupno biletów na przelot z Hanoi do Luang Prabang (142 USD + podatek wyjazdowy 14 USD). Nie możemy sobie pozwolić na stratę czasu, wynikającą z ewentualnego zawrócenia nas z granicy. A wystarczyłby jeden telefon pani w ambasadzie np. do wietnamskiego MSW i wszystko byłoby jasne...
Wraz z zakupem biletów lotniczych, dokonujemy kupna biletów w dwie strony na pociąg do Lao Cai (15 USD), oraz decydujemy się na trzydniową wycieczkę po zatoce Ha Long (55 USD). Wieczorem chłopaki idą trochę poszaleć po knajpach, a ja zostaję w łóżku starając się nakłonić mój żołądek na pełną współpracę z resztą ciała.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin