relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Turcja
Syria
Jordania
Liban
zobacz trasę przejazdu:

trasa
wersja do druku:

Bliski Wschód.pdf

Trypolis – Dolina Qadicha – Byblos – Tyr – Sydon – Bejrut – Balbeek
– Alleppo – Kapadocja – Ankara – Istambuł – Katowice


Za 4 USD od głowy bierzemy starego i wysłużonego mercedesa i w sześć osób razem z kierowcą jedziemy do Libanu. Szybko dojeżdżamy do granicy, gdzie przechodzimy przez standardową kontrolę. Celnik dodatkowo wymaga od nas, abyśmy podali mu konkretny adres miejsca naszego pobytu w Libanie. Znamy tylko jeden hotel – des Cedres w Trypolisie, w którym faktycznie później śpimy. To wystarcza. Jeszcze tylko pieczątki do paszportu i mijając zasieki oraz stanowiska artylerii wjeżdżamy do Libanu. Dolina Qadicha Droga wiedzie cały czas brzegiem morza, od czasu do czasu przejeżdżamy też przez wojskowe punkty kontrolne. Jednak nikt nas nie zatrzymuje i po niecałej godzinie jesteśmy w Trypolisie. Oczywiście, zatrzymujemy się w Hotel des Cedres za 4 USD od osoby. Jest tani jak na libańskie warunki, ale nic poza tym. Wieczorem idziemy na obchód miasta, które jednak nie jest żadną specjalną rewelacją. Na drugi dzień wynajmujemy taksówkę aż za 40000 LL i jedziemy do rezerwatu cedrów, które są symbolem tego kraju i które po prostu trzeba zobaczyć. Rezerwat położony jest wysoko w górach, prawie na 2000 m n.p.m. Mijamy szereg malowniczych miasteczek położonych w przepięknej dolinie Qadicha. Dookoła zieleń i... plakaty wyborcze, w końcu za dwa tygodnie odbędą się tu wybory do parlamentu. Cedry Po ponad godzinnej jeździe w końcu jesteśmy. Wejście do rezerwatu jest bezpłatne i całe szczęście, bo ta podróż już znacznie nadszarpnęła nasz budżet. O cedrach miałem jakie takie pojęcie, ale to, co zobaczyłem, przerosło moje oczekiwania. Są po prostu piękne! Olbrzymie, dostojne, o charakterystycznym kształcie. A jaki cudowny zapach rozchodzi się dookoła, tego się nie da opisać. Naprawdę warto było. Godzinę chodzimy po tym malutkim rezerwacie, po czym wracamy naszą taksówką, zaliczając po drodze jeszcze małą jaskinię Qadicha (4000 LL), która już jednak nie rzuca nas na kolana. Warto jeszcze dodać, że zaraz za rezerwatem znajdują się wyciągi narciarskie, których górna stacja ulokowana jest na wysokości prawie 3000 m n.p.m. Oczywiście jest środek lata i o żadnym śniegu nie może być mowy, ale zimą musi tu być przepięknie.
Jeszcze tego samego dnia kupujemy bilety na autobus do Byblos (1 USD) i wieczorem wyjeżdżamy z Trypolisu. Autobus, którym jedziemy, kończy swoją trasę w Bejrucie i tam nieoczekiwanie dojeżdżamy, gdyż nikt po drodze nie poinformował nas, gdzie mamy wysiąść. Okazuje się jednak, że autobus wraca, więc i my razem z nim. Kierowca każe nam kupić nowy bilet, ale nie z nami takie numery. W końcu to jego wina. No i przegadaliśmy go, tak więc późno w nocy dojeżdżamy do Byblos, gdzie od razu rozbijamy się na tutejszym kempingu. Byblos Kemping ten leży nad samym morzem, pół godziny drogi od Bejrutu. Jest czysty, ma kuchnię turystyczną, prysznice z ciepłą wodą i jest tani (3 USD od osoby). Ponieważ stanowi niezłą bazę wypadową praktycznie na cały Liban, zostajemy tu dłużej. Nazajutrz zwiedzamy okolicę, czyli zamek i ruiny ponoć jednego z najstarszych miast na świecie (1500 LL). Moim zdaniem nie warte zachodu. Całe popołudnie za to poświęcamy na kąpiel w Morzu Śródziemnym, a wieczorem – prawdziwa uczta, na którą składa się własnej roboty zrobione spaghetti, winogrona, które rosną na kempingu oraz pyszne i – co ważne – tanie, libańskie piwo Almaza. Jest przyjemnie ciepło, szum morza, blask księżyca, nie chce się w ogóle spać. Do późna w nocy gramy w brydża i pijemy piwo za piwem. Zamek w Sydonie Następnego dnia jedziemy do Tyru, Sydonu i Bejrutu. Najpierw autobusem, który łapiemy na autostradzie w Byblos do Bejrutu (1000 LL). Potem dojazd z dworca Dora na Cola 500 LL i stamtąd rejsowym autobusem do Sydonu (750 LL). Po drodze mijamy dzielnice, które znalazły się w bezpośrednim rejonie działań wojennych. Zniszczone, ostrzelane domy robią przygnębiające wrażenie. To zupełne przeciwieństwo tego Bejrutu, który widzieliśmy wjeżdżając od strony Trypolisu - hotele, kasyna, night cluby - istne Las Vegas. Po godzinie jesteśmy w Sydonie. Tutaj znajduje się malowniczy zamek nad brzegiem morza, do którego studenci mają wstęp za 2000 LL. Po obejrzeniu zamku należy udać się koniecznie na pobliski bazar. Nie jest on wielki, ale pełen wąziutkich i krętych uliczek, na których można kupić owoce, ciastka, ubrania i różne drobiazgi. Mnie osobiście podobały się małe warsztaty stolarskie, w których miejscowi rzemieślnicy wyrabiali meble, krzesła, stoły.
Z Sydonu również za 750 LL udajemy się do Tyru (Sur). To bardzo ładne i czyste miasteczko, niedaleko granicy z Izraelem słynie z ruin. To, że wrogie państwo jest jednak obok, widać tu na każdym kroku. W mieście sporo libańskiego wojska i "Błękitnych Hełmów" z UN. Z jednym z nich, nepalskim żołnierzem, zamieniam nawet kilka zdań. Trochę kluczymy po miasteczku, zanim znajdujemy ruiny. Ponieważ nieoczekiwanie znaleźliśmy się z drugiej strony głównego wejścia, od strony morza, wchodzimy za darmo. Nieświadomie oszczędzamy w ten sposób kilka tysięcy lirów. Ruiny w Tyrze Na uwagę zasługują ruiny malutkich domów mieszkalnych zbudowanych z czerwonych cegieł. Poza tym mamy jeszcze kilka kolumn i to właściwie wszystko...
Wracamy do Bejrutu, skąd idziemy spacerkiem do dowtown. Po drodze mijamy nieliczne już ruiny zbombardowanych budynków. Co chwila też oglądam się za ślicznymi libańskimi dziewczynami, o śniadych cerach i dużych, pięknych oczach. W Libanie rzadko która dziewczyna ma chustę na głowie i jest ubrana w tradycyjny arabski strój. Dlatego też mogę teraz w pełni podziwiać urodę moim zdaniem najładniejszych dziewczyn na świecie. Dochodzimy do wspaniale odbudowanego centrum miasta. Wszystkie budynki wyglądają jakby były zbudowane z piaskowca. Mnóstwo knajpek na świeżym powietrzu kusi, żeby usiąść na chwilę, ale ceny po prostu zabijają. Błąkamy się po okolicy, robimy zdjęcia i wieczorem wracamy na nasz kemping w Byblos. Balbeek Rano pakujemy się i już z plecakami jedziemy do Bejrutu, a potem minibusem (3000 LL) do Balbeek. Podróż trwa kilka godzin, wysiadamy jednak pod samym wejściem do najlepiej zachowanych ruin w Libanie. I tu mały szok cenowy – wstęp 12000 LL, nie ma przy tym żadnych zniżek dla studentów. Co robić, trzeba płacić, kupujemy bilety, zostawiamy plecaki i idziemy zwiedzać. Jak na złość jesteśmy świeżo po jakimś festiwalu, który się tu odbywał i w centralnym miejscu musimy przeciskać się między rusztowaniami po trybunach dla gapiów. Psuje to strasznie urok tego miejsca. Wspaniałe są za to ogromne kolumny oraz świątynia Jowisza. Fascynujący widok.
Jeszcze tylko muzeum, obiad w miasteczku i wracamy do Bejrutu, skąd miejskim autobusem jedziemy na międzynarodowy terminal (Port), gdzie kupujemy bilety (5000 LL) na najbliższy autobus do dużego miasta na północy Syrii – Alleppo. Bardzo późno w nocy dojeżdżamy na miejsce.
Rano kupujemy bilety do Aksaray, zwiedzamy Alleppo i w południe jedziemy do Turcji. W planach mamy jeszcze krótki pobyt w Kapadocji. Tam też się udajemy i rozbijamy na kempingu w Goreme. Dookoła Goreme ciągną się winnice, tak że zwiedzamy okoliczne atrakcje i co rusz objadamy się winogronami. W nocy dokuczają nam straszliwie chłody, temperatura spada do około 15oC. Dwa dni spędzamy w Kapadocji, po czym dzielimy się na dwójki i stopem wracamy do Istambułu. Marcin i ja dojeżdżamy z raczej niemiłymi przygodami tylko do Ankary, skąd nocnym autobusem przyjeżdżamy rano do Istambułu. Tam znajdujemy Agnieszkę i Sebastiana, którym udało się dojechać dzień wcześniej i lokujemy się w tanim i dość przyjemnym Hotelu Sindbad. Po dwóch dniach spędzonych w Istambule i ponad miesiącu na Bliskim Wschodzie wracamy w końcu do domu.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5
2001 © dyszkin
design by dyszkin