relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Argentyna
Chile
zobacz trasę przejazdu:

trasa
zobacz komplet zdjęć:

zdjęcia
film z sandboardingu:

Valle de la Muerte
wersja do druku:

Argentyna.pdf

Mendoza – Santiago de Chile – Pichilemu – Pucon – Santiago de Chile


Tak więc znów jesteśmy w komplecie. Przed nami bardzo ładna górska droga nr 7 oraz przejazd przez położony na wysokości 3200 mnpm tunel del Cristo Redentor o długości 3080 m. Jest to tunel graniczny, który wybudowano w 1980 roku. Tuż za tunelem znajduje się duży terminal odprawy granicznej, do którego jest całkiem spora kolejka. Zderzenie biurokracji, durnych przepisów, oraz wzajemnych animozji między tymi krajami powoduje, że zwykła odprawa osiąga granice absurdu. Trzeba wypełnić masę papierków i zadeklarować, że nie przewozi się m.in. owoców, nasion i przetworów mięsnych. Bagaże zostają prześwietlone, w celu wykrycia tego co zabronione, obwąchane przez psy i wyrywkowo zrewidowane. Totalna paranoja żywcem wyjęta z czasów najgłębszej komuny. Cała ta szopka przeciąga się w nieskończoność, ale najlepsze przed nami - policja u pewnej babci znalazła paczkę grochu!!! Biedna kobieta musi się tłumaczyć z przemytu grochu, na szczęście kończy się bez jakiś represji, towar zostaje zarekwirowany, a my w końcu, co za ulga, po prawie 3 godzinach możemy jechać dalej. serpentyny Kilometrami krętych serpentyn zjeżdżamy powoli w dół a górski, surowy krajobraz zaczyna powoli ustępować nizinnemu pełnemu roślinności, palm i winnic. W końcu zajeżdżamy na jeden z dworców w Santiago de Chile, gdzie okrutny żar leje się z nieba, a mój termometr pokazuje 35oC. Przenosimy się w jakieś zacienione miejsce i idziemy rozejrzeć się za kantorem i jakimiś biletami. Do wyboru mamy plaże w Vinia del Mar bądź Pichilemu. Ponieważ ta druga mieścina jest nazywana oazą surferów, dlatego też niewiele się namyślając kupujemy właśnie przejazd do Pichilemu (4000 pesos). Przed odjazdem jemy szybkiego fast fooda popijając go lokalną bebidą (bebida to po hiszpańsku napój) i odjeżdżamy nad wybrzeże Pacyfiku. Do Pichilemu dojeżdżamy już po zmroku, dlatego nie wybrzydzając wiele bierzemy pierwszy lepszy hotel (Hotel Bahia - 5500 pesos). Ponieważ cały dzień spędziliśmy w autobusach, czym prędzej się odświeżamy poczym udajemy się w poszukiwaniu knajpy. Z racji tego że jesteśmy nad oceanem zgodnie zamawiamy wszyscy lokalne ryby z frytkami i białym winem. Pycha!!! Ja generalnie jestem wielkim smakoszem ryb i w każdym kraju zawsze próbuję miejscowe specjały, zwłaszcza rybne. Pichilemu Po naprawdę obfitym posiłku idziemy na plażę, gdzie bujnie kwitnie życie towarzyskie i mimo wywieszonych zakazów wszyscy raczą się alkoholami wszelkiej maści. Nie jest tu specjalnie czysto, a na dodatek wieje silny i zimny wiatr, tak że szybko się zmywamy i wracamy do hotelu. Na drugi dzień przechadzamy się po mieścinie, odwiedzamy lokalny targ, na którym kupujemy masę bardzo tanich i pysznych brzoskwiń, śliwek, winogron i bananów. Będzie z tego niezła uczta. Ustawiamy się też w jednej ze szkół surfu na 2 lekcje nauki ślizgania się po falach. Udaje nam się wytargować dość korzystną cenę dla całej piątki (10 tys pesos/osobę) i załatwić instruktora znającego angielski.
Punktualnie o 18 stawiamy się w szkole. Dostajemy pianki (woda w Pacyfiku ma temperaturę Bałtyku w lecie), butki i dechy, i za trenerem idziemy dzielnie na plażę wzbudzając niemałe zainteresowanie lokalnych czikit. Zanim jednak nastąpi próba sił z morskim żywiołem musimy odbyć całą serię gimnastycznych ćwiczeń. Musi to wyglądać bardzo komicznie jak sześciu facetów w piankach biega po plaży, rozciąga się, robi skłony, przysiady, pady, w każdym bądź razie do tej pory przyglądające się nam dziewczyny zaczynają wyjmować aparaty i pstrykać nam zdjęcia. Show na całego. surf schop Wreszcie koniec gimnastyki, nareszcie nadchodzi czas na wtajemniczenie nas w trudne aspekty związane z surfowaniem. Sprawa wydaje się na pierwszy rzut oka prosta, zwłaszcza jak wszystko robi się na sucho na narysowanej na piasku desce. Cóż, czas to w końcu zweryfikować. Wchodzimy do oceanu, kładziemy się na deskach i machając rękami (ależ to jest cholernie męczące) płyniemy za Hose w stronę wielkich fal. Już pierwsza fala sprowadza mnie na ziemię a raczej do wody. To co wydawało się łatwizną okazuje się niebywale trudną sztuką. Toż to trzeba być akrobatą cyrkowym żeby stanąć na desce nie mówiąc już o utrzymaniu się na niej. Mimo kilkakrotnych prób udało mi się zaledwie raz stanąć na 1 sekundę poczym potężna fala wyrzuciła mnie z deski w kłębiący się żywioł. W ciągu godzinnej walki z falami zaliczyłem raptem 2-3 ślizgi na leżąco, co było i tak wielkim przeżyciem i sporym sukcesem. W końcu skrajnie zmęczonego któryś z morskich bałwanów wyrzuca mnie na plażę, 2 km od miejsca w którym zaczęliśmy surfować. Chcąc nie chcąc, z dechą pod pachą, wracam zatem na piechotę do szkoły. Szczerze mówiąc myślałem że mimo wszystko będzie łatwiej... Pucon - wulkan Villarrica Na drugi dzień zaraz po śniadaniu idziemy na kolejną lekcję. Tego dnia fale są jeszcze większe niż zeszłego wieczora. Na dodatek piekielnie bolą mnie żebra od leżenia na twardej desce i ręce od machania w wodzie. Oczywiście zaczynamy od gimnastyki dopingowani przez liczne plażowiczki. Nie powiem żeby były jakieś postępy w nauce, znów udaje mi się zaliczyć kilka ślizgów na leżąco, a że fale są naprawdę spore to deska nabiera całkiem sporych prędkości. Zabawa jest wyśmienita, szkoda tylko że nie możemy choć zbliżyć się poziomem do naszego instruktora. Ale o czym tu mówić - Hose od dziecka surfuje, a my właśnie zaliczyliśmy "nasz pierwszy raz"... Po deskowaniu wracamy do hotelu, kupując po drodze bilety do San Fernando (2500 pesos) i po południu opuszczamy sympatyczne Pichilemu. Niestety w San Fernando nie udaje nam się kupić biletów bezpośrednio do Puconu, dlatego jedziemy nocną camą tylko do Temuco (20 tys. pesos), a stąd dopiero dalej do Puconu (2000 pesos). rafting Pomimo iż w tej górskiej mieścinie hosteli jest bez liku znalezienie czegoś taniego zajęło nam aż 1,5 godziny. Zakwaterowawszy się idziemy na śniadanie i obmyślamy strategię działania na najbliższe 2 dni. W planach mamy wejście na czynny wulkan Villarrica, który góruje nad miasteczkiem oraz rafting na rzece Trancura. Obie te atrakcje można załatwić w licznych agencjach turystycznych, rzecz jasna za niemałe pieniądze. Decydujemy się zatem tylko na wykup raftingu, gdyż na wulkan będziemy się wspinać na własną rękę. Płacimy za tę przyjemność kartą VISA (18 tys. pesos/osobę), gdyż powoli zaczyna nam ubywać dolarów.
Po południu zostajemy zapakowani do busika i jedziemy kilkadziesiąt kilometrów na miejsce gdzie zaczyna się spływ. Tutaj przebieramy się w pianki, dostajemy kaski i kamizelki ratunkowe. Według organizatora rzeka ma stopień trudności IV+ w VI stopniowej skali, czyli całkiem nieźle jak na nasz debiut... Jeszcze na brzegu dostajemy pierwsze instrukcje od naszego kapitana i sternika zarazem, poczym wodujemy ponton i zajmujemy w nim miejsca. Poznajemy komendy, które od razu ćwiczymy na spokojnym jeszcze nurcie rzeki. Jest ich około dziesięciu i dopiero jak nasz zespół zaczyna je wykonywać pewnie i szybko ruszamy na podbój Trancuari. Santiago de Chile Odcinek, którym popłyniemy ma kilkanaście przeszkód, które mają swoje nazwy i różne stopnie trudności. W ciągu 1,5 godzinnego spływu emocji nie zabrakło, zwłaszcza jak na jednej z przeszkód wyrzuciło Michała z pontonu jak z katapulty. Na szczęście po sprawnej i szybkiej akcji naszej załogi znalazł się on z powrotem w pontonie. Było jeszcze kilka miejsc gdzie serce podchodziło nam do gardła, woda lała się na nas z każdej strony, a kapitan wrzeszczał na nas jak opętany. W końcu, po komendzie: wszyscy do wody, ostatni etap pokonujemy wpław. Na brzegu czeka na nas poczęstunek i łyk pisco na rozgrzewkę. Rafting należał naprawdę do udanych, a my jesteśmy zmęczeni ale zadowoleni.
Na drugi dzień wypożyczamy samochód (38 USD) i jedziemy pod wulkan Villarrica. Tutaj przebieramy się w ciepłe ciuchy i ruszamy na szczyt. Niestety w połowie drogi zostajemy zawróceni przez straż parkową. Okazuje się że aby wejść na własna rękę trzeba mieć specjalne pozwolenie. Nie pomagają argumenty, że wspinaliśmy się na Aconcague, strażnik, a raczej jego przełożony, z którym się łączy przez radio jest nieugięty. Cóż mówi się trudno, pocieszamy się tym, że pogoda tego dnia jest wyjątkowo paskudna i to co jest główną atrakcją czyli oglądanie lawy wewnątrz krateru tego dnia i tak by było niemożliwe. panorama Santiago de Chile Chcąc nie chcąc wracamy do naszego fiata uno i jedziemy w przeciwną stronę do źródeł termalnych Los Pozones, płacąc za wejście do nich 3500 pesos. To bardzo popularne miejsce wśród turystów jest pięknie wkomponowane w zieloną dolinę którą płynie mała rzeczka. Znajduje się tutaj kilka basenów, w których woda ma różną temperaturę. Siedząc w takich gorących basenach, można zapomnieć o bożym świecie i całkiem przyjemnie odpocząć. Po dwóch godzinach moczenia się wracamy do Puconu, oddajemy wypożyczony samochód i już z plecakami idziemy na dworzec autobusowy skąd nocnym busem jedziemy do Santiago de Chile (22,5 tys. pesos).
Po przyjeździe do stolicy Chile kupujemy bilety na nocną semi came do Antofagasty (26,5 tys. pesos) i metrem (plan metra) za 380 pesos jedziemy do centrum. W jednym z marketów nabywamy jogurty, bułki, sery, wędlinę i tak zaopatrzeni idziemy na wzgórze Cerro Santa Lucía, gdzie robimy sobie pyszne śniadanie. Jedząc rozkoszujemy się piękną panoramą centrum Santiago, która roztacza się ze wzgórza. Po śniadaniu idziemy do Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej (2000 pesos, w niedziele wstęp wolny), a później na piwo na jeden z okolicznych placów. Długo jeszcze szwędamy się po w sumie mało ciekawym mieście by w końcu wieczorem odjechać do Antofagasty.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7
2001 © dyszkin
design by dyszkin