relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Argentyna
Chile
zobacz trasę przejazdu:

trasa
zobacz komplet zdjęć:

zdjęcia
film z sandboardingu:

Valle de la Muerte
wersja do druku:

Argentyna.pdf

Punta de Vacas – Pampa de Lenas – Casa de Piedra – Plaza Argentina (Base Camp)


Początkowo ścieżka idzie dość łagodnie i monotonnie szeroką dolina, po czym stopniowo zaczyna się piąć w górę. Dookoła dużo zieleni, kwitną kwiaty, a na kamieniach wygrzewają się jaszczurki. I pomyśleć że trzy dni temu było pełno śniegu... w Polsce. Niestety sielankową atmosferę psują nam cholernie ciężkie plecaki, których paski wrzynają się w ramiona, a ciężar powoduje nieznośny ból pleców. 1/3 naszego ekwipunku zajmuje nam szturm-żarcie, reszta to ciepłe ciuchy, śpiwory, namioty... dolina Co godzinę marszu zmuszeni jesteśmy robić 20-sto minutowe przerwy żeby odpocząć i złapać drugi oddech. Do tego upał i suchy wiatr wysuszają nas na wiór, tak że woda zaczyna niebezpiecznie szybko nam schodzić. W końcu już po zmroku docieramy do pierwszego obozowiska - Pampa de Lanas (2800 mnpm), rozbijamy namioty, gotujemy coś na szybko i piekielnie zmęczeni zasypiamy. Wstajemy późnym rankiem, jemy śniadanie, pakujemy się i idziemy do guardaparque podbić nasze permity i dopełnić formalności związanych z wejściem do parku. Zostajemy wpisani do wielkiej księgi, po czym każdy z nas dostaje worki na śmieci ścisłego zarachowania. Trzeba będzie je zwrócić (rzecz jasna pełne) kończąc treking, a ich utrata jest bardzo dotkliwa - kara wynosi bowiem 100 dolarów.
Wyruszamy zatem dalej, tego dnia odcinek do przejścia jest nieco dłuższy. Przechodzimy wiszącym mostem rwącą rzekę Rio de las Vacas i idąc teraz jej prawą stroną znów bardzo wolno pokonujemy kolejne kilometry. Ścieżka raz prowadzi przez olbrzymie polany z wielkimi kępami zielonych krzaków o ostrych kolcach, to znów przez wielkie rozlewiska rzeczne. Pod koniec dnia psuje się pogoda, zaczyna padać deszcz przechodzący w grad. Na szczęście udaje nam się zdążyć przed większą ulewą i schronić w małym, kamiennym schronie Casa de Piedra (3200 mnpm). Casa de Piedra Zanim rozbijemy namioty postanawiamy przeczekać większy deszcz w schronie. W towarzystwie portera, który przyszedł z mułami na nocleg do Casa de Piedra gotujemy wieczorny posiłek i odganiamy ptaki, które bezczelnie pchają nam się do menażek. Porter tymczasem zapala ogień przed schronem i gotuje wodę na herbatę. W Argentynie wszyscy piją bardzo charakterystyczny dla tego regionu napój - yerba mate. Parzy się go w specjalnych naczyniach i pije specjalnymi rurkami, jak przez słomkę. Zostajemy przez "naszego" tubylca poczęstowani ową herbatą, która w mokry, zimowy, andyjski wieczór smakuje doskonale. Niestety brak znajomości hiszpańskiego nie pozwala nam nawiązać konwersacji, a szkoda bo chętnie posłuchalibyśmy jakiś opowieści od miejscowego górala. Tymczasem przestaje padać więc rozbijamy w sąsiedztwie schronu namioty, do których się przenosimy na nocleg. przejście przez rzekę Rano znów nieśpiesznie wstajemy, czekając w namiotach aż słońce zaleje całą dolinę. W nocy był już lekki mróz, więc specjalnie nie chce się opuszczać ciepłych śpiworów. W końcu pojawia się słońce, tak że robi się od razu dużo cieplej. Po lekkim śniadaniu i wysuszeniu namiotów pakujemy się i ruszamy do base campu. Zaraz na początku drogi musimy pokonać szeroką, ale stosunkowo płytką rzekę. Woda ma zaledwie kilka stopni, tak że zimno przenika stopy i nogi do szpiku kości. W dodatku trzeba iść niezmiernie czujnie żeby nie glebnąć z całym dobytkiem w rwący nurt. W końcu jesteśmy na drugim brzegu, ubieramy buty i ruszamy w głąb wąskiej doliny, a raczej wąwozu. Tego dnia mamy do pokonania 1000 m w pionie. Wąską ścieżką, po sypkich piargach, idziemy wzdłuż rzeki raz w górę, raz w dół a widoki wokół nas robią się wręcz fantastyczne. base camp Nareszcie droga zaczyna piąć się w górę, tak że w końcu zyskujemy na wysokości. Po godzinie mozolnego podejścia wychodzimy ponad wąwóz, na olbrzymi płaskowyż. Niestety znów trzeba pokonać rzekę, tym razem węższą ale głębszą. Czas też na krótki odpoczynek. Powoli daje się nam we znaki wysokość, tempo wyraźnie spada, a przerwy robią się coraz dłuższe i częstsze. Robi też się zdecydowanie chłodniej. Ruszamy w głąb płaskowyżu, a im dalej i wyżej tym roślinności coraz mniej, aż w końcu nie rośnie już nic - krajobraz robi się bardzo surowy. Czuję, że do base campu już coraz bliżej, a najbardziej czują to moje ramiona, plecy i serce, które zaczyna wchodzić na coraz wyższe obroty domagając się brakującego tlenu. Tymczasem upragnionego base campu jak nie ma, tak nie ma. Psuje się za to pogoda i zaczyna padać mokry śnieg.
W końcu jest - Plaza Argentina (4200 mnpm) w całej okazałości. Potwornie zmęczony zrzucam plecak i pomagam Krzychowi rozbić namiot. W niezbyt klarownej, lodowcowej wodzie gotujemy liofilizat na obiadokolację. Ależ to jest niedobre, trzeba się zmuszać żeby zjeść to paskudztwo. Chyba lepszym pomysłem byłoby więcej zupek chińskich, ale cóż, jak się nie ma co się lubi...
Pogoda w dalszym ciągu niewesoła, więc chcąc nie chcąc wskakujemy do śpiworów i zasypiamy zmęczeni.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7
2001 © dyszkin
design by dyszkin