relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Kenia
Tanzania
zobacz trasę przejazdu:

trasa
komplet zdjęć z Afryki:

zdjęcia
wersja do druku:

Afryka.pdf
pogoda w Arusha

Arusha – Mt. Meru (4630 mnpm) – Arusha


Granicę kenijsko – tańzańską przechodzimy bez bólu choć formalności i petentów jest sporo. Dostajemy jednorazową wizę w cenie 20 USD (płatne w dolarach) i ulotkę zachwalającą turystyczne walory Tanzanii. Plecaki nie wiedzieć czemu każą oddać nam do kontroli, która jest fikcją – gruba murzynka stawia tylko na nich kredą jakieś znaczki. W końcu ruszamy dalej. W pewnym momencie nasz autobus się zatrzymuje by ustąpić drogi żyrafom, które najspokojniej w świecie przechodzą sobie jezdnie. I to nie po zebrach!
Już w nocy dojeżdżamy do położonej u stóp Mt. Meru Arushy gdzie autobus pod Novotelem kończy swoją trasę (wszystkie busy z i do Kenii zatrzymują się pod Novotelem). Dobrze, że zatrzymaliśmy się w miejscu ogrodzonym z czterech stron płotem bo chyba by nas przeróżni naganiacze zjedli, a już na pewno by się o prawa do nas (czyt. złupienia nas) pobili. Okazuje się jednak, że ktoś z agencji, w której kupowaliśmy bilety na autobus dał cynk komuś z Arushy, tak że zostaliśmy od razu zapakowani do dala dala (tanzański odpowiednik matatu) i pojechaliśmy najpierw wymienić pieniądze, a potem do hotelu. Oczywiście kierowca od razu chciał nas ulokować w swoim hotelu, załatwić nam wejście na Kili i w ogóle nie wzbudził naszego zaufania. Żeby się go pozbyć zatrzymaliśmy się w pierwszym lepszym hotelu. Mimo to facet się nie odczepił od nas i jeszcze pół nocy łaził za nami i zatruwał nam życie. Gdy w końcu dał za wygraną, przysiadł się kolejny. Mimo, że tym razem facet gadał dość konkretnie spławiliśmy go na następny dzień i poszliśmy spać. Wschód na KiliMogło by się to wydawać niemożliwe ale ten sam facet rano już czekał na nas pod hotelem i w końcu w knajpie przy śniadaniu od słowa do słowa stanęło na tym, że zabraliśmy się z nim do biura Victoria Expeditions. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że wejścia na Kilimandżaro można dokonać tylko poprzez którąś z licencjonowanych agencji turystycznych. Wejścia indywidualne nie istnieją. W Victoria Expeditions siedzieliśmy bitą godzinę negocjując warunki wyprawy na Kilimandżaro. Chyba wszyscy byliśmy zadowoleni z kontraktu, który zawarliśmy: za 745 USD od głowy (pierwsza cena 840 USD) mieliśmy 4 noclegi w bardzo przyzwoitym hotelu Meru Inn, przejazd tam i z powrotem do bram Parku Narodowego Arusha, w którym w 3 dni mieliśmy zrobić wejście aklimatyzacyjne na Mt. Meru, całą sześciodniową wyprawę na Kilimandżaro wraz przewodnikiem i asystentem przewodnika, dwoma tragarzami i kucharzem, oraz na deser dwudniowe safari w dwóch różnych parkach narodowych: Maniara National Park i Ngorongoro National Park. Jak się później okazało biuro bardzo rzetelnie wywiązało się ze wszystkich ustaleń tak że byliśmy bardzo zadowoleni.
Rankiem zawieziono nas do Momela Gate, czyli bramy wejściowej u stóp Mt. Meru, gdzie po załatwieniu wszystkich formalności i wniesieniu odpowiednich opłat za trzydniowy treking (w sumie od osoby 150 USD wraz z napiwkami dla rangera) przydzielono nam Isacka – naszego strażnika – przewodnika. Trzygodzinną trasę do pierwszego schroniska Miriakamba Hut (2514 mnpm) pokonujemy z jednym krótkim postojem zgodnie z planem, w towarzystwie żyraf, zebr i olbrzymich stad bawołów. Teraz rozumiemy czemu jest z nami uzbrojony przewodnik. Znajdujemy się w jedynym parku narodowym, w którym chodzi się na piechotę między dzikimi zwierzętami. Mt MeruPodczas naszego wejścia na Mt. Meru nie wynajęliśmy ani tragarzy, ani kucharza, zdając się jedynie na siebie i niosąc wszystko ze sobą (jako jedni z nielicznych), oczywiście w celu obniżenia kosztów. Nawet kupioną w Arushy naftę do gotowania w górach Olo zapakował do swojego plecaka (graliśmy tradycyjnie w marynarza kto weźmie). Nasze w sumie nietypowe zachowanie wzbudziło widocznie uznanie wśród obsługi schroniska Miriakamba, do tego stopnia, że szef schroniska zrobił specjalnie dla nas pyszną kartoflankę i do tego nie chciał żadnych pieniędzy!!! Po prostu niebywałe. Chyba ta nafta i nasze gotowanie na specjalnej schroniskowej kuchence zrobiły na nim wrażenie.
W kolejnym dniu osiągamy w trzy godziny Saddle Hut (3570 mnpm). Droga praktycznie cały czas biegnie wiecznie zielonym deszczowym lasem. Po drodze mamy możliwość zobaczenia kilkunastu antylop i niesamowitej wprost roślinności. Wypijamy dostępne w schronisku w cenie 3000 szylingów piwo, po czym wychodzimy na Little Meru (3820 mnpm). Wieczorem jemy skromną kolację i idziemy na krótko spać. Już o 1:30 w nocy mamy pobudkę, a w pół godziny później wyruszamy na szczyt. Jest pogodna noc (jesteśmy ponad chmurami), świeci księżyc, idzie się całkiem nieźle. W połowie drogi wbijamy się w bardzo sypki i stromy popiół wulkaniczny, tak że idzie się o wiele gorzej. Robi się też zdecydowanie chłodniej i zaczyna dużo mocniej wiać. Olo w ogóle odpadł, dopadła go choroba wysokościowa, my tymczasem powoli ale systematycznie pniemy się w górę aż po 4 godzinach równo ze wschodem słońca osiągamy szczyt Mount Meru 4566 mnpm. KraterWidok z góry jest wspaniały: pod nami morze chmur, a przed nami pierwsze promyki słońca, które leniwie zaczynają się przebijać zza... Kilimandżaro! Nareszcie widzimy najwyższą górę Afryki. Już za tydzień jak wszystko dobrze pójdzie będzie nasza. Udaje nam się też zobaczyć bardzo rzadkie zjawisko jakim jest widmo z Brokenu. Powoli na szczyt wchodzą pozostali turyści, tak że zaczyna robić się dość tłoczno. Zrobiwszy zdjęcia i nasyciwszy się w pełni widokami, schodzimy w dół. Dopiero teraz, gdy zrobiło się jasno widzimy jaki szmat drogi pokonaliśmy tej nocy. Po trzech godzinach docieram do Saddle Hut, tam spotykam Ola, który z niewesołą miną wyjaśnia swoje problemy z wysokością. Widać że jest mocno wkurzony tym co się stało, zwłaszcza że w perspektywie jest jeszcze prawie sześciotysięczne Kili. Tymczasem przychodzą chłopaki, zatem pakujemy się i rozpoczynamy wędrówkę powrotną do Momela Gate – 3000 m w pionie na dół w 4 godziny!!! Jak na jeden dzień to całkiem konkretna wyrypa. Nic więc dziwnego, że wieczorem idziemy na obfity posiłek do hinduskiej knajpy a potem na zasłużony odpoczynek w Meru Inn.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin